23 listopada 2014 r. Gwatemala
Podróż nocna autobusem to wyzwanie. Najpierw praktycznie punktualnie przyszedł po nas chłopak. Wziął jedną walizkę i idzie . Myślałam że nie mógł zaparkować przed hotelem i musimy iść dalej. Ale nie . Jemu nie opłacało się po nas przyjeżdżać i postanowił przegonić nas z walizkami przez ulice Antigui. Skończyło się na tym, że tachał dwie walizy. Dotarłyśmy do jakiegoś hostelu. Tu już czekali ludzie na busa.. Załadowali nas jak śledzie. Wszyscy mieli bagaże , więc wylądowały na dachu. Po półtorej godziny zostałyśmy wysadzone na dworcu Fuente de Norde przy jakimś autobusie z informacją, że to nasz autobus. Trochę się zdziwiłam, bo nasz miał być za prawie 2 godziny . Pytamy bagażowego czy do Flores . On przytakuje. Bierze nasze bagaże ładuje do luku i każe nam wsiadać. Przed wejściem do autobusu kontrola bagażu podręcznego i obmacywanie. Na szczęście nas ta przyjemność omija. Ja na widok autobusu już mam odruch wymiotny. Autobus jest piętrowy i my na górze. No ale cóż, wsiadamy. Autobus zatłoczony. Z luksusu pozostała tylko cena. Okazuje się, że nasze miejsca nie są obok. Prosimy faceta, który ma miejsce przy Lidce, by się zamienił. On się nie zgadza. Po chwili przychodzi kobieta, która ma ten sam numer miejsca co ja. Lidka idzie z interwencją. Kierowca przychodzi i oddaje nam bilety, bo to nie nasz autobus. Wysiadamy, wygrzebujemy nasze bagaże i czekamy.Mamy prawie dwie godziny czekania. Dworzec standard polski brudny śmierdzący spalinami. Po 22 wsiadamy do właściwego już autobusu. Tym razem mamy miejsca obok siebie, ale niestety na górze. Dobrze, że z przodu. W autobusie zimno jak w lodówce. Lidka chodzi do kierowcy z interwencją, ale bezskutecznie. ubieramy się we wszystko co mamy. Ja nawet krótkie spodnie , które miałam w plecaczku położyłam na kolanach, bo mimo iż miałam na sobie długie spodnie, to było mi zimno w nogi. Na głowę zarzuciłam rękawy od polaru, którym byłam przykryta. Wyglądałyśmy cudacznie. Dobrze, że było ciemno. Zaletą były rozkładane siedzenia i dużo miejsca między siedzeniami. Przed nami siedział chłopak, który cały czas gadał. Miał tak drażniący głos, że nie można było wytrzymać. Lidka parę razy interweniowała, ale niestety młodzieniec niewiele sobie z tego robił. . Mimo tego większość podróży przespałyśmy. Nad ranem wygoniono nas z autobusu, bo była jakaś kontrola. Nie wiemy o co chodziło, ale zaraz mogłyśmy wsiąść do autobusu i jechaliśmy dalej. Około 7 dotarłyśmy do Santa Elena. Stąd taksówką do hotelu na wyspie Flores. Szybko załatwiamy formalności i wykupujemy miejsca na przejazd busikiem do Tikal. Prosimy kobietę w recepcji, by zarezerwowała nam bilety na jutro na autobus do Rio Dulce. O ósmej podjeżdża busik i wraz z innymi turystami jedziemy do Tikal. Tikal to ogromna siedziba Majów . Na ogromnej przestrzeni pozostało mnóstwo świątyń, pałaców. To co odkryto to zaledwie 20% wszystkiego. Reszty nie odkrywają, bo zniszczono by środowisko naturalne. Budowle Majów porosła dżungla. Ale to co zostało odsłonięte i udostępnione i tak rzuca na kolana. Zwiedzamy kolejno piramidy. Niektóre są bardzo wysokie mają ponad 50 metrów. Najwyższa ma około 70 metrów wysokości. Oprócz budowli jest mnóstwo stelli, inskrypacji, ołtarzy. Wędrówka dżunglą od obiektu do obiektu zajmuje nam pięć godzin. Jest bardzo wilgotno, wręcz parno. Wszystko się klei. Na koniec zostawiamy sobie do obejrzenia Great Plaza. Na niej stoją dwie piramidy, a po bokach znajduję się dwa akropole. Wchodzimy schodami na piramidę – świątynię numer II i przed nami widok, którego się nie zapomina. Piramidę jaguara widziałam wielokrotnie na zdjęciach, ale rzeczywistość przeszła moje oczekiwania. Ona jest po prostu cudna, Stałam jak zaczarowana i nie mogłam nasycić oczu. W takich momentach żałuję, że nie ma ze mną mojego Syneczka i Brata. Wtedy się chce zapytać "Widzisz to co ja?. Cieszysz się" Ale myślę, że oni to nadrobią i też zobaczą to cudo. Zwiedzanie kończymy o 15. W naszym busie był przewodnik. Nie skorzystałyśmy z jego usług. Jednak on od wszystkich wziął pieniądze, by kupić bilety wstępu. Podejrzewałyśmy że robi jakieś wałki, bo nie dał nikomu biletów, tylko twierdził, iż wszyscy musimy przejść z nim przez bramę. My uparłyśmy się, że chcemy bilety. Powiedział, że bilet jest zbiorowy i na koniec dnia nam da bilety. Oczywiście przyniósł bilety, jakieś pogniecione i z numeracją zupełnie od czapy. Ale cóż wszędzie są kombinatorzy. Wracamy padnięte do pokoju. Prysznic to po prostu balsam na zmęczone ciało. Płacimy za bilety na jutro na autobus i idziemy coś zjeść. Nasz hotel leży bezpośrednio nad jeziorem. Pełno tu restauracji. Wchodzimy do restauracji gdzie można płacić kartą Z tarasu jest piękny widok na zachód słońca nad jeziorem. Zamawiamy rybę. Obiadek pycha. Ale gdy chcemy płacić kartą , to niemożliwe w niedzielę. Nie chcemy wydawać qezali, czyli miejscowej waluty. Upieramy się przy płatności kartą. W końcu staje na tym, że płacimy dolarami , ale po kursie ustalonym przez nas. Wychodzimy z restauracji. Jest już ciemno. Na ulicach pełno ludzi. Jest jadłodajnia pod gołym niebem. Miejscowe gospodynie serwują swoje potrawy. Ale my już jesteśmy najedzone. Przez chwilę łazimy po nadbrzeżnej uliczce. Wracamy do hotelu, bo Lidka zmęczona, a ja muszę się zabrać do Internetu. Może nadrobię zaległości. Na szczęście Internet tu w miarę szybki, więc uzupełniam zdjęcia z poprzednich dni. Jutro rano o 6.30 mamy autobus do Rio Dulce. Niestety okazało się, że w ferworze walki zostawiłam przewodnik w restauracji.
 |
witają nas w języku polskim |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz