BIRMA czyli Myanmar
8 listopada.2010 r.
Od rana gonitwa . Najpierw na lotnisko potem odprawa i lot, a spać się chce. Gdy usiadłam w samolocie, to obudziłam się dopiero
jak inni zaczęli wysiadać. Okazuje się, że można dostać wizę na lotnisku
w Yangun. Facet z ambasady w Berlinie mnie oszukał. Posłałam mu
wiązankę ciepłych słów pod nosem. Przecież niepotrzebnie jechałam do
Berlina.
Na
lotnisku szybko załatwienie hotelu wraz z podwózką. Hotel Central
całkiem porządny. Okazuje się, że do Laosu nie przejadę żadną granica
lądową ani lotniczą z wyjątkiem drogi przez Tajlandię bądź Indonezję. Ale
będę martwiła się tym później. Na razie rezerwacja biletu na jutro do
Bagan. Niestety też pobudka o 4 rano. To trzeba mieć nie po kolei w głowie,
żeby na urlopie na własne życzenie wstawać o 4 rano. Ale niektórzy tak
mają. Jest jeszcze jeden kłopot. W Myanmarze nie działa sieć komórkowa.
Jest jakaś jedna, ale niedostępna w Plusie. Zresztą telefonów u ludzi też
nie widać.
Wymiana
pieniędzy i dostaję ogromny plik brudnych pieniędzy- podartych,
pochlapanych, ale 100 dolarówek zagniecionych nie przyjęto.
Ruszamy
zwiedzać Yangun. Na pierwszy ogień idzie Hit Szwedagon Paya. Jest to
olbrzymia stupa otoczona 82 małymi stupami i świątyniami. Jest ona
pokryta 53 tonami złotej blachy. Na szczycie zdobiona jest drogimi
kamieniami/ 5 tysięcy diamentów i 2 tysiące innych kamieni/ a na samym czubku znajduje się ogromny diament, który w blasku zachodzącego słońca mieni się różnymi kolorami. Wielkość uroda
i blask powalają na kolana. Zresztą w sensie dosłownym, bo żeby zrobić
ujęcie całości trzeba sobie klęknąć. Obejście i oswojenie się z urokiem
miejsca zajmuje nam prawie godzinę. Potem ruszamy do Pagody Botataug.
Znajdują się w niej bardzo ważne relikwie Buddy a mianowicie jego włosy.
Świątynia wewnątrz jest w 90 procentach wyłożona złotą blachą bogato
zdobioną. Jest w kształcie koła, ale w środku jest jakby labirynt.
Najważniejszym miejscem jest oczywiście szkatuła z włosami. Idąc
wnętrzem świątyni musi się ją obejść dookoła by z niej wyjść. Nie wiem
dlaczego pozostałe 10 procent świątyni wyłożona jest lustereczkami.
Teraz czas na obiad. W przewodniku jest coś o pysznej kaczce,
a więc ruszamy do wskazanej restauracji. Rzeczywiście jest kaczka,
pyszna wszystko pyszne nie wspomnę o smaku zimnego piwa Myanmar, które w
upał smakuje prawie tak samo jak Bintang. Najedzeni napici ruszamy piechota do Sule
Paya starej stupy, w starej handlowej części miasta. Jest też pokryta 24
karatowym złotem. Nie powala nas jak Shwgadon, ale jest w tym samym
stylu. Powrót do hotelu po odbiór biletów i wycieczka nad jezioro Royal
Lake. Tam stoi budowla Karaweik Palace. Jest to luksusowa restauracja w stylu birmańskim. Jest to replika barki królewskiej. Niestety restauracja jest jeszcze zamknięta. Robi się ciemno i mimo ,że jest
przepięknie oświetlona z daleka zdjęcia nie oddają prawdziwego wyglądu
łodzi. Nie zrażeni porażką ruszamy na bazar. Ale jedyny czynny to w
dzielnicy chińskiej. A tam jak u Chińczyków jedzenie różnorodne, zapachy
też, bałagan totalny. Najwięcej sprzedają suszonych koników polnych dla nich to chipsy , ale są tłuściutkie i tylko skrzydełka trochę chrzęszczą w zębach.
Wracamy do hotelu zmęczeni upałem i zwiedzaniem. Jutro znów pobudka.
 |
tu znajduje się włos Buddy |
9 listopada
Pobudka godz. 4,00. Potem lotnisko i nowe doświadczenie .Na lotnisku nie ma głośników. O odlocie samolotu informuje naganiacz z tabliczką,
chodzi wśród podróżnych i wyłapuje swoich. Gdy odprawialiśmy bagaż
naklejono nam jakieś kartki na bluzki – to znaki dla naganiaczy do
jakiego samolotu mają nas wsadzić. Ale wszystko odbywa się sprawnie.
Poza tym wszyscy są bardzo mili, niezwykle uprzejmi i cierpliwi.
Po
50 minutach lotu lądujemy w Nyaung U . Jest to miejscowość połączona
praktycznie z Baganem. Zaczepia nas na lotnisku sympatyczny chłopak
który oferuje pomoc przy znalezieniu hotelu. Pierwszy hotel i strzał w
dziesiątkę. Same luksusy ze 35 dolców, Trzy łazienki, przed drzwiami
basenik z rybkami, poniżej ogromny staw z kolorowymi dużymi rybami.
Oczywiście powitalny drink. Chłopak proponuje nam pokazanie Bagam .
Bagam to rozległa równina z pobudowanymi 3000 świątyń. Oczywiście nikt nie zamierza oglądać wszystkich.
Wynajmujemy bryczkę zaprzężoną w konia – bryczka to dwukółka. Może to
nie samochód ale swoista atrakcja. I ruszamy na zwiedzanie. Ilość
świątyń pokazanych nam przez przewodnika oraz ilość mijanych których nie
odwiedzamy powoduje zawrót głowy. Każda jest inna, ale w każdej Budda
stojący, siedzący, leżący, wesoły, cierpliwy, kontemplujący i tak dalej i
tak dalej. Żeby czuć to co czujemy trzeba to niestety przeżyć. Jestem bardzo szczęśliwa, że tu byłam. Widok zachodzącego słońca nad tą równiną usianą setkami wieżyczek świątynnych wśród niewiarygodnie soczystej zieleni wart był wszystkich kłopotów związanych z wyjazdem.
 |
nasz hotel |
 |
tak się podróżuje |
 |
jedna z najbogatszych stup w Bagan |
 |
złota stupa w Bagan |
 |
mnisi czekają na jałmużnę |
 |
młodzi mnisi z pojemnikami na jałmużnę |
 |
pomalowana twarz chroni przed słońcem i komarami |
 |
malownicza stupa |
 |
widoki cudne |
 |
Budda z cegły |
 |
nasz lunch |
 |
stupa wśród zieleni |
 |
walczące koguty |
 |
piękna stupa |
 |
podobieństwo uderzające |
 |
w blasku zachodzącego słońca |
 |
widok z tarasu widokowego |
 |
na lotnisku nie ma głośników |
 |
widok wieżyc pośród zieleni |
 |
ogromny posąg Buddy |
 |
kolejna stupa |
 |
nasza dwukółka |
 |
wnętrza stup są zdobione w różny sposób |
 |
wieśniaczki wracające z pola |
 |
przejazd prze bramę |
10 listopada
Dzień
jak co dzień- pobudka, samolot, lądowanie w Mandalaj. To drugie co do
wielkości miasto Myanmaru. Już na lotnisku zauważyliśmy różnicę. Inni
turyści proponowali wspólny
dojazd do miasta. Jedziemy rozpadającą się Toyotą busem. Hotel brudny,
ale żadnego innego nie ma. Cóż jedną noc się wytrzyma. Brak czystości
obsługa nadrabia grzecznością wprost niewiarygodną. Czytają wręcz w
myślach. Organizują wszystko: bilety na samolot, podwózkę do miasta oraz
kierowcę blue taxi do zwiedzania miasta, Nawet prowadzą do knajpki na
naleśniki. Naleśniki z bananami pychota, ale brud jest wszechogarniający.
Miasto koszmarnie brzydkie. Ciągnie się
kilometrami, wzdłuż ulic wszędzie stragany, To czego już nie ma w
Bangkoku, to znaczy motory tu są w ilościach szarańczy na polu. Żadne
przepisy nie obowiązują. To trzeba przeżyć, by zrozumieć. Nie ma znaków
nie używają migaczy. Absolutny bezład przy koszmarnym hałasie sygnałów
wydawanych przez kierujących. Nasza blue taxi okazała się tuk-tukiem. No
ale nic, jedziemy. Po wczorajszej uczcie ze świątyniami postanawiamy
ograniczyć ilość dzisiaj oglądanych do minimum. Postanawiamy zwiedzić
pałac. Jednak nasz kierowca odradza, bo tam rządzi junta.
Wobec tego rezygnujemy. I obwozi nas po świątyniach. Dwie z nich są
bardzo ciekawe. Bowiem oprócz jednej stupy postawiono wokół białe stupy w
liczbie 847 zawierające wykute w skale teksty z nauczania Buddy.
Zachwyca nasz klasztor Shwenandaw Kyaung. Cały drewniany przepięknie rzeźbiony
. Jest to dawna sala audiencyjna króla. Dzięki temu, że został
przeniesiony w inne miejsce, niż pozostała część pałacu ocalał w całości
od pożogi wojennej. Obok stoi inny klasztor. Klasztor
Niezrównany ale jest ogromny i co zaskakuje w buddyjskich świątyniach
pusty. Jedziemy na wzgórze Mandalaj by podziwiać widok miasta. Może z
góry zrobi większe wrażenie. Rzeczywiście widać, że miasto sięga po
horyzont i nie widać brudu. W połowie drogi znajduje się ważna dla
wyznawców buddyzmu świątynia w której znajdują się 3 kości Buddy.. Po zejściu długimi schodami na dół kierowca szybko rusza do Amanapury. Jedziemy w tłoku smrodzie i niewyobrażalnym
hałasie ponad godzinę. Tutaj znajduje się najdłuższy na świecie most z
drzewa tekowego. Ma 1200 metrów . Przechodzimy trzęsącym się pod
nogami i skrzypiącym mostem. Potem wsiadamy na łódkę i podziwiamy
zachód słońca na tle pięknego starego mostu. Widok jest magiczny. Idący
po moście ludzie oświetleni blaskami zachodzącego słońca i most
odbijający się w wodzie przez co stwarza wrażenie że jest wyższy. Na
przystani kolacyjka- rosołek a raczej zupa makaronowa , czyli nudlowa to specjalność
tutejszej kuchni i a jakże świeża rybka – wszystko pychota..Początkowo obsługuje nas kobieta. Ja zamawiam rybę Stasiu zupę nudlową. Gdy zorientował się że moja ryba pyszna też cce zamówić. Ale nie ma kucharki. Nasz kierowca biezre sprawy w swoje ręce i smaży rybę dla Stasie. Ten barek to taki fastfood pod gołym niebem. Tylko kuchenka gazowa, dwa stoliki i wszystko.
Szczęśliwi wracamy w okolice naszego hotelu i idziemy na nocny bazar.
Wszędzie ciemno tylko jadące niektóre pojazdy oświetlają drogę.
Przejście przez ulicę to samobójstwo. Docieramy na miejsce bazaru, a tam
część ulicy zamknięta bo przyjechał jakiś ich Lama, Podjeżdża w momencie
gdy my przyszliśmy. Widać jak bardzo jest czczony przez współwyznawców.
Siedzi na tronie i naucza, a wierni na rozłożonych na ulicy kocach i
słuchają i się modlą. Bazar nie spełnia naszych oczekiwań. Wracamy do
hotelu. Pytamy chłopaka hotelowego o możliwość zakupu piwa. On proponuje
mi żebym z nim pojechała do sklepu, bo jemu nie sprzedadzą. Wsiadam na
motorek i jadę. To dopiero była ostra jazda bez trzymanki. Ulice
nierówne wyrzuca nas do góry, zakręty, inne pojazdy i ciemności egipskie. Adrenalina mi mocno
podskoczyła, ale szczęśliwie wszystko załatwiliśmy. W pokoju to tylko
spać, by nie widzieć tego co nas otacza. I znów przygoda. Nie wiadomo gdzie jest wyłącznik od niby łazienki. – Jest to część pokoju oddzielona od pozostałej ścianką do wysokości około 190.
Powyżej nie ma ściany. Niestety powtarza się sytuacja z Indii trzeba
spać z włączonym światłem. Rano oczywiście odkryłam gdzie jest
wyłącznik. Odkryłam coś więcej, że jestem cała pogryziona przez pluskwy.
11 listopada
Rano
samolot i do Heho. 20 minut lotu samolotem pozwala zaoszczędzić cały
dzień jazdy samochodem. Z sympatycznymi Tajkami jedziemy nad jezioro
Inle, które jest celem naszej podróży tutaj. Kierowca podwozi nas pod śliczny hotelik, w którym zanim powiedzieliśmy cokolwiek wszystko zostało zorganizowane. Wycieczka po
jeziorze, bilety na samolot, podwózka na lotnisko. No nie zupkę
makaronowa zamówiliśmy sami. Idziemy do przystani . Tam czeka dwóch
młodych chłopców, by nas obwieźć po atrakcjach jeziora. A jest ich bardzo
dużo. Mieszka tu wokół wiele
różnych grup etnicznych które kultywują swoje tradycje. Rybacy
łowią ryby w bardzo specyficzny sposób. Mają duże kosze, które wrzucają
otwartą stroną do wody, a następnie harpunem dźgają dno
kosza by złowić zamkniętą tam rybę, nawet mają sukcesy. Ale
najdziwniejszy jest ich sposób pływania. Mają jedno wiosło, którym
wiosłują za pomocą nogi. Widok jest niesamowity. Na jeziorze powstało
całe pływające miasteczko ze szkołą, stupami klasztorem i pływającymi ogrodami. To nadzwyczajne, jak ludzie potrafili dostosować się do życia na wodzie. Wszystko nawet zagrody
dla zwierząt są na wodzie. Mieszkańcy prowadzą warsztaty rzemieślnicze
są kowalami, tkaczami, wyrabiają papier wyroby ze srebra, papierosy.
Czego tu nie ma. Po raz pierwszy dowiedziałam się, że z włókien lotosu
wyrabia się tkaniny. W naturze wygląda to jak tkanina workowa ale jest
bardzo miękka. Cena jednak odstrasza. Malutki szaliczek 70 dolarów.
Odwiedzamy
pagodę, w której znajdują się dwie łodzie całe pokryte złotem Łodzie są
pilnie strzeżonym obiektem. W pagodzie znajduję się dziwne bożki, które
są całe pokryte płatkami złota. Wierni przyklejają je nakrywają
chusteczkami i modlą się, Nie bardzo wiem o co chodzi. W tej świątyni
nie było posągu Buddy. Na wodzie są, a jakże, także restauracje. Wszędzie
bardzo czysto. Rybka w restauracji też pyszna. Odwiedzamy też plemiona
Paduang, których tradycją jest że kobiety naszą na szyi obręcze. Są to
mosiężne obręcze, które są nakładane przez
10-12 lat na szyję dziewczyny począwszy od 8-9 lat. Co roku jest
zakładana dłuższa spirala. Waży to około 8 kilogramów. Nie mogliśmy się
dowiedzieć jak jest geneza tego zwyczaju. Kobiety nie zdejmują obręczy
do końca życia.
Na koniec dnia klasztor skaczącego kota. Piękny drewniany z ogromną ilością ołtarzyków noszonych w procesjach i oczywiście 5 pięknych kotów, które pokazują swoje skoki po dokonaniu darowizny na rzecz klasztoru.
Po
zmierzchu wracamy do hotelu. Tu jeszcze jedna atrakcja. Idziemy na
przedstawienie do teatrzyku lalkowego. Kunszt z jakim właściciel operuje
tyloma sznureczkami jednocześnie, to nie tylko umiejętność, to talent. Na
miły koniec dnia wizyta w birmańskim wydaniu włoskiej restauracji. Wolę
oryginalne włoskie dania, bądź oryginalne birmańskie. Każdy powinien
robić to co umie najlepiej. Jutro samolot po południu. Wreszcie można dłużej pospać.
 |
domy na wodzie |
 |
słupy energetyczne też w wodzie |
 |
wyrób cygar |
 |
w tkalni |
 |
tu się tak mieszka |
 |
wszechobecna woda |
 |
droga wodna |
 |
komunikacja tylko łodzią |
 |
specyficzny sposób wiosłowania |
 |
światynie też na wodzie |
 |
łódź do przewożenia świętości |
 |
używana tylko w czasie uroczystości |
 |
kobiety z plemienia Puduang |
 |
z takim jarzmem można chyba oszaleć |
 |
to chyba jest męka |
 |
sad na wodzie |
 |
kapliczka z Buddą |
 |
plantacje na wodzie |
 |
teatrzyk lalkowy |
 |
rybacy na łodziach |
 |
charakterystyczne sieci do łowienia |
 |
taki widok tylko na jeziorze Inle |
 |
świete posążki |
 |
koty zamiast skakać spały |
12 listopada
Wreszcie
można spać dłużej. Po spokojnym śniadanku próbujemy przesłać informacje
przez Internet. Jak zwykle fiasko. Jazda na lotnisko z bardzo miłym
kierowcą. Tak niezwykle uprzejmych i uczynnych ludzi nie ma chyba
nigdzie. Nie narzucają się, a są pomocni tak, jakby czytali w twoich
myślach. Przelot do Yangon zajmuje nam trochę czasu, bo nasz samolot leci
naokoło i mamy dodatkowe lądowanie w Mandalaj. Trochę się denerwuję, że
nie zdążymy nic załatwić na następny dzień. Przyjazd do hotelu. Nasza Pani
od spraw turystycznych właśnie wychodzi, ale zostaje dłużej by wyjaśnić nam wszystkie wątpliwości i pomóc załatwić wyjazd do Kyaikhtiyo. Wyjazd trochę drogi, ale nie wszyscy lubią iść na żywioł, i jechać zapchanymi autobusami. Decyduję się na wyjazd z kierowcą. Kolacja jak zwykle marzenie zupa nudlowa z krewetkami i innymi rodzajami mięs. To jest hit tego sezonu.
13 listopada 2010
Załatwiamy
rano bilety na przelot do Bangkoku. W Myanmarze załatwić bilety na dalszą podróż to
sztuka więc się nie podejmuję i myślę, że w Bangkoku na lotnisku dostanę
bilety do Luang Prabang.
Podjeżdża
kierowca i ruszamy. Po 4 godzinach wcale nie najgorszej jazdy przerwa
na lunch i niech zgadnę co do jedzenia – oczywiście zupa nudlowa i
kaczka pieczona. Pycha.
Dojeżdżamy
do Kyaikhatiyo. Tu zaczyna się cyrk. Kierowca prowadzi nas do
ciężarówki i każe wsiadać. Na pace pełno turystów stłoczonych jak
sardynki. Po chwili wraca i woła mnie do telefonu. Zastanawiam się jaki
telefon skąd. Okazuje się, że kierowca nie potrafił nam wytłumaczyć, że my
jedziemy na górę bez niego i bez bagaży. Zadzwonił więc z pierwszego
sklepu, w którym był telefon i zawołał mnie, żeby mi z biura wytłumaczyli to
wszystko. Okazuje się, że na samej górze mamy hotel, a on tam nie może
jechać więc albo bierzemy walizy ze sobą albo zostawiamy w samochodzie.
Decyzja mogła być tylko jedna. Nasze walizki w ogóle by się nie zabrały
na ten samochód. Zdecydowaliśmy się jechać bez
walizek. Ale nie mamy nic na noc ani do przebrania. Na razie jest
ciepło. Do jutra da się wytrzymać. Gdy ciężarówka została upchana do
granic możliwości ruszamy. Muszę zaznaczyć, że nie ma innej opcji, by
dojechać na górę . Można co najwyżej iść 20 km pod górę. Jazda pełna
emocji, podjazdy i zjazdy takie, że lepiej nie patrzeć i my wiszący na
wąziutkich deseczkach niby ławeczkach . Dodatkowo te ławeczki są tak
gęsto, że jak ja usiadłam to lędźwiami haczyłam o tylną a
kolanami opierałam się o przednią. Tak na dobrą sprawę, to siedziałam na
kolanach osoby siedzącej za mną. Ale nic to fajnie jest. Jedziemy tak
około 30 minut i docieramy do punktu pośredniego. Tu kończy się droga
dla samochodów i dalej trzeba zasuwać
na piechotę. W oddali na wysokości widać cel naszej podróży. Wokół
pełno tragarzy, którzy za dolara wniosą bagaż, a za 20 dolarów ciebie .
Mają fajne lektyki, a człowiek w pozycji półleżącej jest
niesiony. Ale te propozycje to nie dla mnie. Ja lubię sama zdobywać
cele. Mimo że lektykarze cała drogę mnie namawiają na lektykę stanowczo i
konsekwentnie odmawiam. Za to Stasiu skwapliwie korzysta z oferty. Birmańczycy chyba nie wiedzą jaki ciężar przyjdzie i m dźwigać.
Po
zakwaterowaniu w hotelu idziemy oglądać cel naszej podróży, a mianowicie
skałę wiszącą tylko dzięki temu, iż znajdują się pod nią włosy Buddy.
Jest święta złota skała. Widziałam dziesiątki razy zdjęcia ze skałą
wiszącą, ale wrażenie jakie robi w rzeczywistości jest niedopisania.
Zawsze w takich chwilach żałuję, że nie ma ze mną wszystkich bliskim
memu sercu, bo by byli tak samo szczęśliwi jak ja. Napawam się widokiem
skały ze wszystkich stron , nawet po zmroku jest piękna, bo cała
oświetlona. Miejsce jest magiczne i pełne jakiegoś mistycyzmu. Jestem
pod wielkim wrażeniem. Okazuje się, że dla mieszkańców Myanmaru jestem
ciekawym obiektem do robienia zdjęć. Wszyscy chcą mieć ze mną zdjęcia.
Zabawa przednia. Gdy wracamy do hotelu tłumy pielgrzymów podążają do
skały modlić się. Pełna wrażeń idę spać, bo jutro przed świtem pobudka.
14 listopada
Pobudka
o 5. Idziemy oglądać wschód słońca. Jak zwykle niewypał. Na wschodzie
chmury. Podziwiamy więc niezwykłą złota skałę i napawamy się jej
widokiem. Potem śniadanko. Już dosyć mam jajek pod każda postacią. Czy w
hotelach nie można nic innego wymyślić. Tym bardziej, że Japończycy
dostają inne śniadanie. Czas na powrót. Najpierw przez 45
minut marsz w dół pomiędzy lektykami, którymi znoszeni są leniwcy, a
potem próby wejścia na ciężarówkę. Emocji co nie miara. Z jednej nas
wyrzucają nie wiemy dlaczego każą iść do innej ,a tam ścisk niemożebny. W
końcu po półgodzinnej walce udaje nam się zająć miejsce na wąskiej
ławeczce. Nie mamy złudzeń dopychacz upchnie nas na śledzia.
Tak się też stało. Zjeżdżamy w dół. Lepiej nie patrzeć na drogę. Po
prawie godzinnej podróży odbiera nas na dole nasz kierowca cały
szczęśliwy żeśmy mu się nie zgubili. Ruszamy do Bago. Bago to miasteczko
położone 80 km od Yangon. Znajduje się tam kilka ciekawych obiektów.
Przede wszystkim najdłuższy leżący Budda o długości 55 m w
Shwethalyaung. Myanmarczycy
są dumni, że jest dłuższy niż ten w Bangkoku. . Stopy Buddy wyłożone są
cennymi kamieniami. Martwiłam się jak on będzie chodził przecież
kamienie będą go uwierać. Potem jedziemy oglądać Shwemawdaw Paya.
Świątynia jest pechowa bo już dwukrotnie ulegała
zniszczeniu w czasie trzęsienia ziemi. Teraz jest w remoncie. Wprawdzie w
pierwszym momencie wcale się nie zorientowałam, że to remont. Stupa
bowiem była cała w brązie
opleciona jakby koszyczkiem z wikliny. Nawet wyglądało to ciekawie. Ale w
pewnym momencie zobaczyłam, że na szczyt stupy
wchodzą po specjalnych schodach ludzie. Postanowiłam tez tam się wspiąć
chociaż wydawało mi się to dziwne , bo na stupy się nie wchodzi i nic
na ten temat nie było w przewodniku. Ale obleciałam całą stupę
by dostać się do tych schodów na górze i wtedy zobaczyłam, że ci ludzie
na górze jak pająki chodzą po tym niby koszyczku i to jest rusztowanie
tak ładnie uplecione z bambusa. Na restauratora stupy się nie nadaję
więc dałam sobie spokój z wchodzeniem na górę. Pałac królewski, który się
znajduje w Bago jest kopia pałacu w Mandalaj więc połączyliśmy dwa w
jedno, bo skoro tam nie widzieliśmy to tu
się wyrównało. Pałac cały pozłacany, ale stan jego nie jest najlepszy..
Na koniec jedziemy do największego w Myanmar klasztoru Kha Khat
Wain. Mieszka w nim 1200 mnichów. Ciekawość naszą wzbudził niezwykły
gwar. Gdy weszliśmy do Sali zobaczyliśmy około 1000 młodych mnichów
uczących
się powtarzających jakieś modlitwy. Widok niesamowity. Wszyscy siedzą
na podłodze, przed nimi jakieś książki, zeszyty i każdy pochłonięty
pracą na głos.
Zapomniałam
napisać że wcześniej gdy jechaliśmy samochodem spotkaliśmy kondukt na
czele którego na słoniu jechało 3 młodzieńców następnie na konikach 6
małych dzieci około 7-9 lat a na końcu chłopczyk nie wyglądał nawet na
pięć lat. Wokół nich rodzina, kwiaty,
muzyka. Okazało się, że to kondukt młodzieńców wstępujących do
klasztoru. Miałam wrażenie, że ten najmniejszy to w ogóle nie wiedział co
się wokół niego dzieje.
Po
wizycie w klasztorze powrót do Yangon. Po drodze odwiedzamy cmentarz
żołnierzy brytyjskich poległych w czasie II wojny światowej. Leży tam
pochowanych 28 tysięcy żołnierzy brytyjskich w tym indyjskich,
birmańskich i oczywiście angielskich. Cmentarz jest utrzymany jak
bombonierka.
Wreszcie
hotel i możliwość przebrania się. Dziś jest niewiarygodny upał.
Wieczorem idziemy na kolację do restauracji „Zielony słoń” która jest
polecana przez przewodnik.
Jednak jesteśmy rozczarowani i wielkością dań i ich smakiem, a przede
wszystkim cenami. W hotelu jest nawet szybki Internet ale strony
blogierskie i e-mailowe są zablokowane. Jutro znów pobudka, bo samolot do
Bangkoku jest rano.
 |
Dodaj napis |
 |
Dodaj napis |
 |
Dodaj napis |
 |
najdłuższy leżący Budda |
 |
ostra jazda bez trzymanki |
 |
mniszki w różu |
 |
Shwemawdaw Paya |
 |
cmentarz żołnierzy brytyjskich |
 |
stopa Buddy w Bago |
 |
to dzieciątko jedzie do klasztoru |
 |
te dzieci jadą do klasztoru |
 |
Dodaj napis |
 |
jeszcze ciepłe |
 |
smacznego |
 |
Dodaj napis |
 |
wędrówka pod górę |
 |
złota skała |
 |
przy złotej skale |
 |
Dodaj napis |
 |
widok warty trudu |
 |
oczywiście zupa nudlowa |
 |
jazda na ciężarówce |
 |
niektórzy są niesieni |
 |
tak się podróżuje w Birmie |
 |
to jest jazda |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz