3 listopada 2010 r.
Bhutan
Dotarliśmy przez Moskwę przez Delhi do Bhutanu. Podróż rosyjskimi liniami to przeżycie samo w sobie. Wyjazd do Bhutanu to karkołomna ekwilibrystyka.. Trzeba znaleźć bhutańskie biuro podróży nawiązać z nim kontakt ustalić trasę, termin. Koszt pobytu od osoby 200 dolarów dziennie. Gdy to ustalisz i zapłacisz dostajesz wizę bhutańską i możesz kupić bilet na samolot. Samoloty latają tylko z kilu krajów. Do Bhutanu można się dosrtać tylko liniami bhutańskimi. Latają do Delhi, Kalkuty, Bangkoku . My lecimy przez Delhi.
W
kiblach jak zwykle smród. Za to Delhi nowy piękny port lotniczy czysty
do bólu . Samolot "Druk Air" Bhutańskich Linii Lotniczych, to europejski
standard. W Paro wita nas przedstawiciel biura, które organizowało
nasz pobyt w Bhutanie. Pogoda cudna, widoki zapierają dech w piersiach.
Żałuję, że nie ma moich chłopaków to znaczy Bartka, Zbyszka Mikołaja i
Kuby, z którymi ten wyjazd miałby zupełnie inny wymiar. Za chwilę idziemy
na kolację z właścicielem biura. Hotel wspaniały.
Ciekawostka - jedliśmy dzisiaj smażone jelita krowie. Całkiem dobre, reszta potraw pikantna.
 |
lotnisko w Delhi |
 |
a to Himalaje |
 |
powitanie na lotnisku |
 |
tylko 4 samoloty posiada Druk AIR |
 |
uczestnicy wyprawy Halina i Stasiu |
4 listopada 2010
Rano po śniadaniu zwiedzamy Thimphu. Jest to stolica Bhutanu. To niewielkie miasteczko, w którym na jedynym skrzyżowaniu w budce policjant kieruje ruchem. Nazywają go tańczącym policjantem. Najpierw zwiedzamy Memorial Czorten. Został on wybudowany na pamiątką 3 króla Bhutanu, bowiem krótkie życie nie pozwoliło mu dokończyć dzieła. Chciał przedstawić trzy buddyjskie tradycyjne poziomy egzystencji Poziom Mowy, Poziom Ciała i poziom Umysły. – który miał być przedstawiony właśnie jako czorten Znajdują się tu liczne posągi Buddy. Następnie jedziemy do najstarszej świątyni Czangangkha pochodzi z XV wieku. Ma pięknie pomalowane ściany wewnętrzne ale niestety nie można robić zdjęć. Następnie jedziemy do malutkiego zoo by zobaczyć takiny symboliczne zwierzęta Bhutanu. Trochę zwiedzamy śródmieście Thimphu. Wszystkie domki śliczne, zadbane w jednym stylu. Bardzo nam się podobają. Chcemy kupić pamiątki ale to nie takie proste, bo ruch turystyczny nie jest tu zbyt rozwinięty i trudno coś znaleźć sensownego. Po zakupach jedziemy do Punakha. Kilometrów raczej niewiele, ale droga kręta przez góry. Wdrapujemy się na przełęcz Doczula na wysokości 3100 m npm. Tu znajduje się Druk Łangjal zbudowane 108 czortenów - małych stup. Widok z przełęczy na Himalaje jest imponujący. Sprzyja nam piękna pogoda i doskonałą widoczność co jest podobno w tym miejscu czymś wyjątkowym. Na przełączy lunch i w drogę do Punakha. Jest to małe miasteczko, które na dobrą sprawę dopiero powstaje, ale to co przyciąga wszystkich to Punakha Dzong. Zbudowany w 1637 roku. Jednak obok Dzondzu znajduje się starsza świątynia, która powstała w miejscu gdzie przebywał indyjski święty, który zbudował małą świątynię i przepowiedział powstanie dongu. Szabdrung przybył z wojskami w okolice świątyni i miał sen w którym dowiedział się o proroctwie świętego. Zbudował więc dong i złożył w nim najświętszą relikwię Bhutańczyków przywiezioną z Tybetu a mianowicie rzeźba Bogini która w cudowny sposób powstała z lędźwi założyciela szkoły druk pe w chwili jego kremacji. Oczywiście wszystko to jest tak skomplikowane, że nie przytaczam długich imion świętych i bogów.. Ważne że w tym dzongu znajduje się ta relikwia.. Dzong leży w bardzo malowniczym miejscu . W tle ma skałę a przed nim wiją się dwie rzeki które łączą się tworząc ze skałą trójkąt suchej ziemi na którym położony jest dong.. Położenie tyleż malownicze co niedostępne. Ale po przejściu mostku dopiero zaczęliśmy jęczeć z zachwytu. Wnętrze jest cudnie zdobione, każdy centymetr jest wyrzeźbiony bądź pomalowany. Zachwycające są również wnętrza świątyni, ale niestety nie wolno robić zdjęć. Pełni wrażeń jedziemy do hotelu. Standard europejski z bhutańskimi dodatkami.
 |
National Chorten
|
 |
Dzong w Punakha |
5 listopada
Rano pobudka i śniadanko . Ruszamy w powrotną drogę przez przełęcz , która z powodu swej urody jest przyczynkiem jeszcze jednego postoju. Przeźroczystość powietrza jest bardzo duża i możemy napawać się widokiem Himalajów. Zjeżdżamy do Thimphu na lunch i drobne zakupy. Lunch w restauracji bhutańskiej. Najpierw herbata w kolorze mętnego różu, niezbyt zachęcająca ale dzielnie wypijam. Jest po pierwsze słona, a po drugie tłusta , a po trzecie wstrętna. Za to jedzonko w porządeczku, jakieś dziwne rzeczy, Szipmi – to imię przewodnika tłumaczył co jemy, ale ja nie bardzo rozumiałam, albo wolałam nie rozumieć. W każdym razie zjadłam wszystko co mi przysługiwało. Z radością przyjęłam propozycję napicia się normalnej herbaty bądź kawy. Ruszamy do Paro. Zajeżdżamy po drodze do szkoły łuczniczej. Łucznictwo to narodowy sport Bhutańczyków. Ćwiczą wszyscy chłopcy i mężczyźni. Strzelają z łuków bez przyrządów optycznych do malutkiej tarczy znajdującej się w odległości 140 m. Ja ledwo widzę tarczę, a oni trafiają w środek. Oczywiście ubrani są w swoje narodowe stroje. Rodzaj sukienki sięgającej kolan, i podkolanówki. W takich strojach chodzą wszyscy chłopcy od 6 roku życia tzn. od pójścia do szkoły. Następnie odwiedzamy Rinpung Dzong. Położony, a jakże nad rzeką. Jak zwykle u Bhutańczyków powstanie dzongu wiąże się z legendą. W tym przypadku dotyczy ona dwóch braci . Jeden był w klasztorze, a drugi pobierał nauki w Tybecie. Ten który się uczył miał poczucie winy, że przez tyle lat nie zarabiał pieniędzy, a gdy powrócił brat nie chciał go przyjąć. Osiadł więc biedak w dolinie nad rzeką wzniósł niewielki budynek, który stał się zaczątkiem Rinpung Dzongu.. Dzong jest bardzo bogato zdobiony. Wewnątrz wieża centralna należy do najpiękniej zdobionych w Bhutanie. Przechodzę przez stary mostek nad rzeką i wchodzę do pięknej świątyni. Niestety tu też nie można fotografować. Nastepnie jedziemy do najstarszej świątyni w Kjiczu. Pochodzi ona z VII w. ale w XX w dobudowano do niej drugą bliźniaczą tak by nie było między nimi różnicy. Znajduje się w niej wiele tysięcy posągów Buddy . Została ona wybudowana w miejscu gdzie leżał według tybetańskiej i bhutańskiej legendy demon żeński utrudniający rozprzestrzenianie się buddyzmu. Aby ujarzmić demona król Gampo postanowił wybudować 108 świątyń we wszystkich punktach ciała demona. Ale dwanaście z nich stanęło w najważniejszych punktach według określonego schematu. Jedną z nich jest świątynia w Lhassie, która stoi na sercu demona a świątynia Kjiczu w Paro na jego lewej stopie.. Na dziedzińcu świątyni rośnie dziwne drzewko pomarańczowe które przez cały rok kwitnie i cały czas ma owoce w różnym stadium rozwoju.. Późnym wieczorem – o 18 robi się ciemno- wracamy do hotelu podziwiając piękne niebo. Małgosia Kubiak na pewno miałaby dużo do opowiadania o tych gwiazdach.
 |
nasz przewodnik przy młynkach modlitewnych |
 |
herbatka bhutańska |
 |
Muzeum Bhutańskie |
6 listopada
Rano
pobudka przed ciężkim dniem. Mamy dziś hit programu. Wejście na
wysokość 3000mnp do gniazda tygrysa. Przewodnik proponuje jazdę na koniu, ale ja chyba bardziej się boję na tym koniu po wąskiej kamienistej
ścieżce niż zmęczenia. Idziemy równym krokiem to znaczy ja idę, bo Stasiu bierze konia. Koń mało się nie ugnie pod jego ciężarem. Droga nie jest wcale taka
trudna. -Po sierpniowej wędrówce w deszczu po Tatrach - to chleb z
masłem. Ale to tylko początek. Wysokość jednak trochę swoje zrobiła nie
mówiąc o lekach zaordynowanych przez Panią kardiolog. Właściwie wejście
nie jest trudne a widok jaki ma się w nagrodę wart jest jeszcze
większego wysiłku. Po prostu cudownie przyczepiona do skały świątynia..
Dochodzimy do niej z przewodnikiem i mamy ją na wyciągnięcie ręki, ale ręka musi być
długa jak przepaść. Tu właściciel konia rezygnuje z zapłaty i z podwiezienia Stasia z obawy, że koń padnie ze zmęczenia. Stasiu zostaje ja z przewodnikiem idziemy dalej. Niestety teraz zejście w dół, wodospad, pustelnia i
schody do góry do świątyni. Wchodzimy nie odczuwając zmęczenia gnani
chęcią wejścia do tego cudu. Dopiero na górze czuć wysokość.
Nazwa Gniazdo Tygrysa wiąże się z legendą iż na to wzgórze przyleciał na grzbiecie tygrysicy Guru Rinpocze . Medytował przez 3 miesiące w tym miejscu, by dolina Paro, w której się znajduje gniazdo nawróciła się na buddyzm. Postać tygrysicy
zaś przybrała żona Guru Rinpocze. Jest to znane miejsce odosobnienia
dla wielkich i małych duchownych buddyjskich.. Klasztor spłonął w
1998 r. ale najważniejszy posąg Buddy ocalał w stanie nienaruszonym i
świątynia przez całe społeczeństwo została odbudowana. Droga powrotna to
chleb z masłem. Po drodze lunch w Teehouse z widokiem na Tygrysie Gniazdo. Po zjeździe do Paro zwiedzamy Muzeum Narodowe. Tu też zdarzenie, które daje obraz sytuacjiw Bhutanie. Stasiu chce iść łatwiejszą drogą ja chcę iść bardziej wymagającą. Przewodnik nie wie co ma zrobić. W końcu mnie oddaje pod opiekę jakiemuś Bhutańczykowi a sami idzie ze Stasiem. Gdy go doprowadził na miejsce szybko wraca do mnie. Nie można zostawiać turystów samych.Ładne zbiory zarówno dzieł
sztuki jak i przyrządy, stroje, a przede wszystkim ogromna kolekcja
zwijanych obrazów/tangka/które wyjmowane są w czasie uroczystości buddyjskich
.na uwagę szczególna zasługuje kolekcja znaczków pocztowych. Poczta
Bhutańska szczyci się kolekcją pięknych znaczków – w tym
trójwymiarowych.
Wracamy do hotelu bo wieczorem mamy pokaz tańców i pieśni bhutańskich. Na podwórzu przed hotelem po zmroku rozpalona
ognisko i przy winie razem z innymi turystami najpierw podziwiamy różne
tańce związane bądź z wierzeniami jak też z okresowymi pracami, a potem
razem z tancerzami ruszamy do tańca. Bardzo wesoły wieczór. Niestety jutro już koniec.
7 listopada.
Wyjazd
na lotnisko. Okazuje się, że odlot się opóźnia, bo leci z nami królowa.
Żegna ją cała świta. Mało tego dodatkowo lądujemy w Stanie Assam , gdzie
królowa i jej świta wysiadają . Przez to samolot do Bangkoku przylatuje
opóźniony. Bangkok ma nowe śliczne lotnisko. Szybko poszukiwanie
hotelu, blisko lotniska i hajda na Bangkok. Niestety już nie ma
motorynek są za to dobre samochody ulepszone tuk-tuki. Pałac królewski świątynia szmaragdowego
Buddy oświetlone jak zwykle pięknie. Ulica Khaosan Road ma taki sam
koloryt jak przez 11 laty. Pyszny kurczak z orzeszkami nerkowca jest
tylko w Tajlandii. Potem szaleństwo zakupów na nocnym bazarze przy
dzielnicy „czerwonych latarni”- Pat-pongu . trzeba wracać bo jutro
pobudko a 4 rano a tak radośnie jest w Tajlandii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz