Madagaskar
10 listopada 2021
spływ Tsibirinią
Po nocy spędzonej na kempingu kąpiel pod wodospadem. Miejsce w dzień jeszcze bardziej urokliwe niż wieczorem.
Jesteśmy pod wrażeniem . Pakujemy się na pirogę i około 7 rano ruszamy w dalszą
drogę. Rzeka jest już szersza ale brzegi
to wysokie skały porośnięte tylko no szczycie .Brzegi przecudne. po drodze mijamy ludzi zajętych swoimi sprawami. Wędkują , piorą. Ale generalnie jest pusto. Po drodze spotykamy ptaki i lemury.
Zatrzymujemy się by zrobić zakupy we wsi. Akurat odbywa się tu targ. Chwilę
snujemy się pomiędzy straganami, ale dzieci nie dają nam spokoju. Wszystkie
chcą mieć zdjęcie. Gilbert kupił warzywa i mięso na dzisiejszy lunch. Ruszamy
dalej. Słońce piecze o niemiłosiernie.
My schowane pod parasole ale załoga wiosłuje dzielnie bez żadnych osłon przed słońcem.
Około południa lunch.. Zatrzymujemy się przy jakiejś wiejskiej przystani bo
zaraz po naszym zacumowaniu podpływa wielka łódź, z której wysiada około 20
osób . Wszyscy mają mnóstwo zakupów. Zamiast podążać do domów zatrzymują się i
oglądają nas jak jakieś zjawy. Jak zwykle najbardziej ciekawskie są dzieci. Po
lunchu i dwugodzinnym wypoczynku ruszamy w dalszą drogę. Nadchodzi burza . Woda
jest skłębiona. Przewodnicy twierdzą że miniemy burzę . My mamy obawy, bo
grzmi, błyska się i wieje silny wiatr. Wsiadamy do łodzi. Podczas zawracania łodzi
woda zalewa Lidki siedzenie. Jest cała mokra, ale płyniemy. Po kilkunastu
minutach rzeczywiście woda się uspokaja i znowu wychodzi słońce. Burza poszła w
innym kierunku. Płyniemy do 18. Docieramy do wioski. To koniec naszego spływu.
Wyciągamy wszystko na brzeg. Żegnamy się z
załogą łodzi. Lidce bardzo” będzie brakowało „śpiewu naszego muzykanta”. Czekamy na busa, który ma nas zawieźć do hotelu. Miejsce w którym stoimy to niewielka wioseczka , kilka domów zrobionych ze słomy. Robi się ciemno. Nadjeżdża „bus” który okazuje się dwukółką zaprzężoną do dwóch krów zebu. Początkowo zażartowałam z Lidki, mówiąc jej, że przyjechał nasz 'bus" ale żart okazał się prawdą. .Dwukółka ma drewniane koła. Jest już noc. Gilbert ładuje nasze bagaże na dwukółkę potem nas i ruszamy po bezdrożach Madagaskaru. Co chwilę wpadamy w jakiś dół, wózek przechyla się tak mocno że boimy się że wypadniemy lub że wózek się przewróci. Woźnica cały czas krzyczy na krowy słowo „Hati” Jedziemy po jakichś rozlewiskach potem przeprawiamy się brodem Tsiribinhi na drugą stronę rzeki, Nawet nie wiemy gdzie jedziemy. Wszędzie ciemności. i procesja 4 osobowa na piechotę za nami. Po około godzinie docieramy do hotelu a raczej jego namiastki. Nigdzie nie ma prądu tutaj jest tylko z agregatu . Pijemy piwo i wodę zjadamy po dwa banany i idziemy spać. Pokój więcej niż skromny. Jest woda ale z wiadra ale jest miejsce zwane łazienką i co najważniejsze jest kibelek. Spłukiwać należy z wiadra ale to już szczegół. Niestety jest tylko jedno podwójne łóżko z moskitierą. Nie mamy wyboru. Za chwilę wyłączają prąd. Pozostała tylko świeczka i latarki. W nocy budzą nas sfory ujadających psów. Chcę je uciszyć ,ale nie udaje się. Nawet Gilbert chciał nam pomóc ale bezskutecznie.. Cały czas bawi mnie myśl o naszej podróży „busem”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz