12 listopada 2014 r. Nikaragua
Dzień całkowitego luzu. Busik do Leon mamy dopiero o 12. Rano idziemy szukać śniadania. Jest już piekielnie gorąco. Włazimy do jakiejś piekarnio-cukierni. Kupujemy quiche z bekonem i z kurczakiem. Do picia kawa. Wszystko za 5 dolarów. Pokrzepione ruszamy na spacer po mieście. Jest strasznie gorąco. Spacer to za dużo powiedziane. Raczej docieramy do straganów gdzie Lidka znowu spędza czas na grzebaniu w pamiątkach. Przed południem wsiadamy do busika jadącego do Leon. Nasze walizki lądują na dachu. Kierowca przywiązuje je do bagażnika. Po jakichś 100 metrach słyszę hałas na dachu. Gdy się zatrzymujemy po następnych pasażerów wyskakuję z busa i moje przeczucia mnie nie zawiodły. Oczywiście walizki nie są przywiązane. Dopilnowuję kierowcę by porządnie przywiązał je do bagażnika. Ruszamy w drogę. W Leon łapie nas ulewa. Na szczęście kierowca podwozi nas do hotelu wybranego z przewodnika Zatrzymujemy się w fajnym hotelu Real. Mieści się on w starym po hiszpańskim domu. Nawet meble są z epoki. Fajne patio z ogrodem i fontanną. Jesteśmy strasznie głodne. Recepcjonista poleca nam restaurację Al carbon. Restauracja jest fajna za to ceny jak na Nikaraguę wysokie. Zostajemy jednak. Bierzemy zestaw mięs grillowanych dla 2 osób. Mnie mięso smakuje. Lidka narzeka że twarde. Jednak mimo wszystko objadłyśmy się jak bąki w sumie za około 60 złotych. Wracamy do hotelu. Po drodze łapie nas deszcz. Jest bardzo ciepły. Postanawiamy kupić bilety do Salwadoru na piątek. Kupno biletów to cały ceremoniał Trwa prawie godzinę. Ale to nic jutro będziemy miały to z głowy, Zresztą już niewiele miejsc zostało w autobusie . Pierwsze wrażenia z Leon to lekkie rozczarowanie. No cóż może jutro będzie lepiej. Przecież to podobno perełka. My nadal jesteśmy pod wrażeniem Granady.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz