środa, 13 stycznia 2016

27 - 28 XI 2011 Etiopia Dzibuti

27 - 28 XI 2011 

Harer – Dire Dauwa - Dżibuti

 Dziś musimy dotrzeć do Dżibuti. Lot mamy z oddalonej o 40 km Dire Dauwy o godz. 17:30. Badziadziem jedziemy na lokalny dworzec autobusowy i stamtąd busem do Dire Dauwy. Oczywiście, jak poprzednio w busie zamiast 9 jedzie 20 osób. Jest bardzo gorąco i duszno. Po ponad godzinnej jeździe docieramy do celu. Mamy przed sobą prawie cały dzień. Bagaże postanowiliśmy zostawić na lotnisku i wrócić do miasta. Plan wydawał się bardzo prosty. Jednak po raz kolejny doświadczamy, że na tym kontynencie nie ma rzeczy prostych. Dowiedzieliśmy się, że nie możemy dokonać odprawy bagażowej, bo zbyt wcześnie. Na tym lotnisku nie ma również przechowalni bagażu. Sympatyczni pracownicy chcieli nam pomóc. Po uzgodnieniach z pracownikiem biura emigracyjnego i ochrony pozwolono zostawić nam bagaże. Szczęśliwi wychodzimy z lotniska. Idziemy do czekającego na nas "badżiadzia", a tu szlaban. Goni za nami jakich mundurowy, który wcześniej sprawdzał nam paszporty i informuje nas, że bagaże musimy zabrać. Nie można ich zostawiać. Jeśli z nim weszliśmy, musimy z nim wyjść. Nie przemawiały do niego argumenty, że uzyskaliśmy na to zgodę. Chcąc, nie chcąc, wracamy na lotnisko i od nowa zaczyna się dyskusja, głownie pomiędzy pracownikami. Na szczęście dla nas zdrowy rozsądek zwycięża i po złożeniu oświadczenie, że wrócimy na dwie godziny przed odlotem zrobiono nam wyjątek i bagaże mogły pozostać na lotnisku. Gdy opuszczamy lotnisko  jeszcze jeden strażnik woła za nami że nie wolno opuszczać lotniska bez bagażu ale my już siedzimy w badziadziu i jedziemy do miasta.






Dire Dauwa jest miastem większym niż Harer. Swój rozwój zawdzięcza linii kolejowej łączącej go z Dżibuti. Jest to jedyna droga Etiopii do morza. Niestety, jak się dowiedzieliśmy dworzec od paru lat jest zamknięty, a pociągi też nie kursują. Jedyną pamiątką po funkcjonującej kolei jest lokomotywa znajdująca się na głównym placu przed dworcem. Jest niedzielne południe, „gorąco jak w piekle”. Jedynie z barów, których jest tu dużo, słychać rozmowy mieszkańców. Na jednym ze sklepów zobaczyliśmy tabliczkę z godzinami pracy. I co się okazuje dla Etipczyka godzina pierwsza to dla angielksojęzycznego człowieka godzina  siódma rano. Tu czas  się liczy od wschodu słońca. Słońce wschodzi o 6.00 to jest dla nich godzina  pierwsza.
Na szczęście są tutaj otwarte kawiarenki internetowe. Korzystamy z usług jednej z nich. Szukamy informacji dotyczących Dżibuti. Jednak nasza wiedza niewiele się poszerza. Dalej ten kraj, to jedna wielka niewiadoma. Na jego temat mamy tylko dwa niewielkie artykuły z gazety i stemplowane wizy. Etiopczycy i turyści są zaskoczeni informacją, że dalszym naszym celem jest Dżibuti. Zmęczeni upałem wracamy na lotnisko. W zaduchu, nagrzanych betonowych ścianach dworca oczekujemy na spóźniający się samolot. W czasie lotu martwimy się, bo wszystko jest wielką niewiadomą. Nie mamy hotelu, ani żadnej informacji na ich temat, pieniędzy i jeszcze na dodatek wiemy, że jest to kraj francuskojęzyczny, a język angielski jest tu nieznany. Nie udało nam się też nigdzie dostać żadnego przewodnika na temat tego kraju. W tej sytuacji bierzemy również pod uwagę możliwość spędzenia nocy po francusku, jak kloszardzi na walizkach przed lotniskiem. Zamiast po południu do Dżibuti docieramy  późnym wieczorem. W samolocie byliśmy jedynymi białymi.
Po wylądowaniu załatwiamy czynności związane z przylotem. Tu nie ma problemu. Służby graniczne, na ich pytanie informujemy, że zamieszkamy w Hotelu Kempinski  (cena noclegu w nim rozpoczyna się od 2 tys. zł).
Po przejściu granicy stwierdzamy, że  zgodnie z naszymi przewidywaniami, na lotnisku jest pusto. Wszystkie biura zamknięte. Brak możliwości wymiany waluty (franki dżibutyjskie). Nie ma również tzw. naganiaczy hotelowych, ani taksówkarzy. Po ludziach wysiadających z samolotu widzieliśmy, że nie lecieli z nami turyści. Mimo później pory jest bardzo gorąco - 28 stopni i jednocześnie wilgotno. Już po paru chwilach pobytu byliśmy cali mokrzy. Szukamy kartonów. Perspektywa spania pod gołym niebem staje się realna. Zbyszek poszedł się rozejrzeć, a ja zostałam w ciemnym pustym holu  lotniskowym sama. Siedzę i siedzę . Zbyszek nie przychodzi. Zaczynam się denerwować.  Ale jak mam iść ze wszystkimi bagażami. Nie zostawię ich tutaj, bo jak odejdę to na pewno zajdzie się chętny, co je przygarnie, chociaż wokół ani żywego ducha  Wreszcie wraca Zbyszek. Straszy mnie, że znalazł kartony. ale tak naprawdę to przed  dworcem na ławce siedzieli jacyś mężczyźni. Jeden z nich znał angielski. Poinformował go o możliwościach noclegu w hotelach za rozsądną cenę. Pomógł nam znaleźć taksówkę, uzgodnił cenę . Cena taksówki 10 euro. Zmartwiłam się bo przecież w gotówce mamy 200 dolarów i nic więcej. Jak tak dalej pójdzie z cenami to naprawdę czeka nas spanie na kartonach. Nie wiemy czy są tu bankomaty, ani czy  można wyciągnąć gotówkę z banku. Ruszyliśmy na poszukiwanie hotelu. Gdy dojeżdżamy do miasta szok. Inny świat. Mimo ciemności  wszędzie światłą ludzie na ulicach w kawiarenkach. Dżibuti to kraj muzułmański o bardzo restrykcyjnych zasadach. To co zobaczyliśmy zaskoczyło nas. W Etiopii o tej porze wszystko było zamknięte. Tu jak  w strefie śródziemnomorskiej. Ruch, gwar, życie. Zdecydowaliśmy się na pierwszy hotel do którego dojechaliśmy. Był nim położony przy głównym placu miasta Rezydencja Europa. Zaoferowano na wielki pokój z obszerną łazienką i klimatyzacją. O takim w Etiopii nawet nie marzyliśmy. Dodatkowo można płacić kartą, w pokoju jest dostęp do Internetu.
Po odświeżeniu się szybko ruszamy do miasta. Po czterech tygodniach pobytu Etiopii jest to dla nas szok kulturowy. W bankomacie bierzemy pieniądze. Okazuje się że gdy  chcę wziąć  1000 fraków dżibutyjskich. Wypłaca mi 2000 a na potwierdzeniu wydaje że wypłaciło 1000. robimy próbę ponownie i znowu podwójna stawka. Bardzo nam się to podoba, ale nie przeciągamy struny i z gotówką idziemy na miasto Miasto mimo później pory tętni życiem. Są pootwierane sklepy, ludzie siedzą w licznych kawiarnianych ogródkach. Chcieliśmy się napić piwa, a okazuje się, że jest to kraj muzułmański i praktycznie nie ma możliwości zakupu alkoholu. Jeden samozwańczy przewodnik zaoferował, że wskaże nam miejsce, gdzie możemy kupić piwo. Po długiej wędrówce ciemnymi zaułkami trafiliśmy na 2-gie piętro bloku, w którym drzwi do poszczególnych mieszkań były pootwierane na oścież. W śmierdzących, pełnych dymu papierosowego, przyciemnionych pokojach znajdowały się skąpo ubrane panie. Na podłodze stały napoczęte puszki z piwem. Nam w tym momencie odeszła ochota na wypicie piwa. Cóż, Dżibuti, to wielkie miasto portowe, a takie rządzą się swoimi prawami. Dodatkowo stacjonuje tu armia francuska. Poszliśmy na kolację do restauracji znajdującej się na dachu jednego z budynków. Jedzenie super. Popijaliśmy sokami ze świeżo wyciśniętych owoców. W drodze powrotnej do hotelu wstąpiliśmy do nocnego klubu, których jest tu wiele i w których Koran nie rządzi. Przy bardzo dobrej muzyce, właściwym wystroju lokalu bawią biali panowie w towarzystwie lokalnych dziewczyn.






Bardzo mile zaskoczeni pierwszymi wrażeniami pobytu w Dżibuti wracamy do hotelu.
na ulicach Dzibuti

pyszna kolacja
lokomotywa w Darie Dawua

Budynek dworca

godziny inne w języku ang i inne w etio

Jesteśmy w Dżibuti

Dodaj napis


 

 

  28 listopada Dżibuti


Dzień zaczynamy od wizyty w Krajowym Biurze Informacji Turystycznej, gdzie otrzymujemy kontakt do osoby, która może nam pomóc zorganizować wyjazd na jeziora solne. W celu omówienia szczegółów umawiamy się z człowiekiem się na spotkanie po południu. W tym czasie w biurze pojawia się starsze francuskie małżeństwo, które również zainteresowane jest taka sama wycieczką. Celem obniżenie kosztów proponujemy im wspólny wyjazd, na co oni chętnie się godzą. Ustalamy, że wspólnie spotykamy się w naszym hotelu o godz. 15-tej.
Teraz mamy czas na zwiedzanie miasta. Okazuje się, że Dżibuti, to piękne miasto. Stanowi ono mieszankę stylów, francuskiego, arabskiego i jemeńskiego. Domy są niewysokie – dwu lub trzy piętrowe. Każdy z podcieniami. Na ulicach dużo kolorowych straganów i bajecznie kolorowo ubranych kobiet. Wszędzie hałas, trąbienie i pokrzykiwania. Ludzie są bardzo przyjaźni, ale nie bezinteresowni. Za każdą, choćby najmniejszą przysługę oczekują zapłaty. Tu turysta z zachodu jest traktowany jak chodzący bankomaty. Ale jest to szczegół nie mający większego wpływu na nasze wrażenia.
Po godzinie 15-tej po długich negocjacjach ustalamy cenę wycieczki i program na najbliższe dwa dni. Do późnego wieczora włóczymy się po mieście podziwiając coraz to nowe budynki zahaczając o bazar.
W drodze powrotnej do hotelu w przyulicznej pijalni soków wypijamy po kuflu soku ze świeżo wyciśniętych owoców. Wracając do hotelu zastanawiamy się czy nie będziemy mieli po nich rewolucji w żołądku. W nocy słyszę, że Zbyszek biega do łazienki. ma sensacje żołądkowe. Wysoka gorączka. Do rana męczy się niemiłosiernie. To na pewno ten sok z limonek.


na ulicach Dzibuti


Dodaj napis

na ulicach Dzibuti

na ulicach Dzibuti

Dodaj napis

Dodaj napis

na ulicach Dzibuti

Dzibuti

meczet w Dzibuti

Dodaj napis

chwila relaksu


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz