niedziela, 31 lipca 2016

Wenezuela 2008



22 września 2008 roku


Dzisiaj rano ruszamy do Ameryki Południowej. Para zgrana ja i Bartek. Martwię się trochę wyglądem Bartka, bo ma strasznie podbite oko. Wdał się w jakąś bójkę by rozładować stres poegzaminacyjny. Lecimy do Caracas przez Paryż. Droga fajna bez kłopotów. Po południu docieramy do Caracas. Tu kierowca zawozi nas do hotelu Santiago nad morzem. Jutro lecimy do najdalej wysuniętego miasta na południe Wenezueli do Puerto Ayacucho. Miasto leży w Amazonii.. Wieczorem trochę spacerujemy po plaży i zjadamy wspaniałą kolację. Krewetki wielkie jak ruskie czołgi. Jedzenie po prostu pycha.. Zmęczeni wcześnie idziemy spać

krewetki olbrzymie i siniak pod okiem też



23 września
Wczesnym rankiem przyjeżdża kierowca i zawozi nas na lotnisko. Jedziemy w strasznym korku. Widać że Wenezuelczycy mają ropę .Samolot linii Conviasa do Puerto Ayacucho w porządku. Na lotnisku czeka na nas Polka Edyta i jej mąż Sergio. Oni mieli zorganizować nam wycieczkę do Indian Yanomami. Jedziemy do bardzo sympatycznego hotelu. Przynajmniej z zewnątrz wygląda na etniczny. Potem ruszamy do siedziby Gwardii Narodowej i Ministerstwa Środowiska, by otrzymać pozwolenia na wpłynięcie  do Parku Narodowego. Krążą opowieści, że Indianie nie życzą sobie wizyt i nie można otrzymać pozwolenia na wjazd. Otrzymujemy informację, że bez zezwolenia nie ma co jechać, bo nas straż zatrzyma. Decydujemy się wynająć awionetkę i część drogi przelecieć. Otrzymujemy zgodę na wyjazd do doliny Orinoko gdzie mieszkają trzy społeczności Yanomami.Odbieramy pozwolenia. teraz odwiedzamy muzeum Indian wenezuelskich. Bardzo ciekawe zbiory. szczególnie maski, która są inne niż te które dotychczas widzieliśmy.. Potem spacerek po mieście i coś co Bartkowi pozostało w pamięci. Pyszny burger . Ja nie jadłam natomiast on piał z zachwytu. Znowu wcześnie idziemy spać, bo jutro bladym świtem  pobudka.Urlop udany ciągle  wstajemy bladym świtem.



w hotelu w Puerto Ayacucho



lecimy do Puerto Ayacycho

lecieliśmy liniami conviasa

w muzeum Indian

24 września
Bierzemy małe plecaki, a bagaże zostawiamy w hotelu,. Jedziemy na lotnisko. Jest bardzo ponuro. Ciemne chmury wiszą zwiastując ulewę. Lecimy do misji Santa Esmeralda. Miejsca gdzie kiedyś była misją. .Przed lotem jesteśmy ważeni by prawidłowo rozmieścić wagę. Wsiadamy do czteroosobowej awionetki i. mamy do pokonania trasę 350  kilometrów. Pod nami wspaniałe widoki. Amazonia i płaskowyże  wyniesione nad nią. To nazywa się tepui. Pod nami Amazonia i Cerro Autana. Lecimy  godzinę i czterdzieści minut. Gdy lądujemy pilot  najpierw podchodzi do lądowania ,by w ostatniej chwili  poderwać gwałtownie maszynę i zrobić nam beczkę. Zawsze to trochę emocji. W końcu lądujemy. Pogoda znakomita. Kontrola dokumentów i bagaży. szczególnie interesują ich nasze pieczątki na zezwoleniach. wszystko idzie gładko.
Teraz spotkanie z naszymi przewodnikami Falk i Mario. Oni mają łódź, znają Indian i posterunki wojskowe. Zjadamy kanapki z warzywami i jajkiem. przed nami 200 km do przebycia. Łódź jest z daszkiem. Siedzenia takie sobie. Trzeba będzie wytrzymać. Jak się chce  podróżować to nie można wybrzydzać. Po drodze mijamy wioski indiańskie. Zatrzymuje nas też kilkakrotnie straż graniczna. Płyniemy najpierw Orinoko a potem wpływamy do Casiquiare. Po drodze kapiemy się w rzece. Jest bardzo fajnie.  W opuszczonej osadzie misjonarskiej stacjonuje wojsko. zaczynają nas sprawdzać. Coś im się nie podoba. Tracimy czas. Mario tłumaczy coś po hiszpańsku. Długo to trwa w końcu puszczają nas. Droga, a właściwie rzeka wolna do następnego posterunku. W pewnym momencie spadł potężny deszcz . Lało jak z cebra. Nawet daszek niewiele pomógł. Deszcz siekał po nogach aż do bólu.. Jednak nie trwało to zbyt długo. W czasie deszczu praktycznie nic nie było widać. Gdy deszcz się uspokoił wróciło słońce i upał. Na nocleg zatrzymujemy się w starej opuszczonej wiosce Indian nazwanej Capibarą. .Na brzegu rzeki znajdują się przepiękne głazy ułożone tak jakby jeden wychodził z drugiego. Wejście do rzeki łagodne. Można się kąpać z czego ochoczo korzystamy. Mario z Flakiem rozpalają ognisko. Hamaki wieszamy pod wiatą zbudowaną przez Indian zbierających kauczuk. Indianie porzucili  miejsce, ale wiata została. Chodzimy po nabrzeżu. W głębi lądu znajdujemy liczne skały. Jedna wygląda jak dom w wejściem do środka. znajdują się w niej  rysunki naskalne. Trudno nam ocenić jak są stare. Cała osada opustoszała. zarastają ją tylko kakaowce, cytryny i inne rośliny. W rzece stoi ogromny głaz pęknięty na pół, a obie części są od siebie odsunięte. Ten półokrągły głaz wygląda jakby go ktoś przekroił na pół.
Zjadamy pyszną kolację. popijamy rumem. Wszystko cacy. Cisza, wokół piękne rozgwieżdżone niebo. Idę pod wiatę by wziąć latarkę. Gdy ją wyciągam i zapalam nagle coś mnie ugryzło w rękę. Za chwilę znowu. Podniosłam krzyk. Wszyscy przybiegli zapalają lampki i dopiero się zaczęło. Wszyscy zostali pogryzieni. Okazało się że to osy. Siedziały na górze i tak nerwowo reagowały na światło. Nie widzimy gniazda, ale os jest mnóstwo. Gdy gasimy światło wszystko się uspakaja.. ale jak tu po ciemku wejść do hamaka. Hamaki mają moskitiery więc osy raczej nie wejdą, ale może wejść tarantula. Bartek prosi mnie bym  od dołu zawiązała mu moskitierę, żeby nie wszedł żaden pająk .Nad nami latają nietoperze. Coś dziwnie rechocze. Mimo emocji zasypiamy szybko. Niestety nad ranem robi się dosyć chłodno. Przykrywam się wszystkim co jest w hamaku. Do rana trzeba przetrwać.




maski Indian  Wenezuelskich

tym samolocikiem będziemy lecieć

przygotowania do lotu

Bartek idzie śladami Ojca

widoki na Tepui

widoki z samolotu

podchodzimy do lądowania

na lotnisku w Misji

płyniemy Orinoko

pierwszy nocleg przy  rozłamanych skałach

wędrówka po dżungli

szykujemy kolację

hamaki już czekają
































































25 września
Rano  zaczynamy od śniadania i dzielenia się wrażeniami z nocy. Potem pakowanie i  ruszamy w drogę. Znowu zielone ściany zieleni  przy rzece. Mijamy przelatujące stada  żółto-niebieskich papug ara. Słychać gdzieś krzyki małp, wyjca. Kontrole  jak zwykle powtarzają się. Tym razem bez problemów .Dopływamy do laguny rzeki Passiva. Tutaj kąpiemy się w towarzystwie delfinów słodkowodnych. Jest tu płytkie miejsce.. zakładamy kapoki i fru do wody. Po kąpieli  łyczek rumu. Okazuje się, że prawdopodobnie dzisiaj dotrzemy do  Indian Yanomami.. Docieramy do wioski Nazywa się Maraca nad rzeką Siapa. Znajduje się ona na bardzo wysokim brzegu. Mario idzie porozmawiać z wodzem, by nas wpuścił do wsi. Na wysoki brzeg wychodzą wszyscy mieszkańcy wioski. Są ubrani bardzo skąpo. Kobiety tylko w opaskach  zrobionych z liści i pas koralików skrzyżowany na piersiach. Mężczyźni są gatkach z gołym torsem. Kobiety mają wbite w twarz patyczki. jest to ich charakterystyczny ozdobnik. Mario woła nas byśmy wchodzi na górę. Wejście po wysokim śliskim nabrzeżu nie należy do najłatwiejszych. ślizgamy się przewracamy. Jak oni  chodzą?. Dziwię się że nie zbudują sobie jakichś schodków. Ale oni nie potrzebują. Są bardzo zwinni. szef wioski mówiący po hiszpańsku proponuje nam, albo chatę, albo miejsce w pustej szkółce . Wybieramy szkółkę. Oczywiście pół wioski weszło obserwować jak się urządzamy. Mamy pecha. jest akurat plaga muszek puri-puri. Indianie cały czas się oklepują, Ciała mają tak pogryzione, że aż z guzami. Indianie są bardzo nas ciekawi, Podchodzą dotykają. Kobiety macają moje piersi. dziwią się że takie sterczące. Pokazuję im biustonosz. Coś do siebie komentują. jest tu mnóstwo dzieci. Nikt się specjalnie o nie martwi. Po wiosce chodzi szaman i śpiewa jakieś pieśni. Na wejście dajemy wodzowi kawałek warkocza tytoniu. Dzieli je sprawiedliwie pomiędzy członków wioski. Tu wszyscy żują tytoń zawinięty w rulon. Lokujemy się w naszej chatce. Rozpalamy ognisko. Mario smaży arepę. To taki placek z manioku. Wcale nam nie smakuje, za to inne  potrawy wspaniale. Na kolację wprosiła się starszyzna z wioski. Jedzą z nami . jeden z nich opowiada legendy  Yanomami. Misjonarze chcieli  wprowadzić tu chrześcijaństwo, ale nie do końca im się udało. Indianie wierzą w swojego boga naturę. Podczas tych opowieści z ciemności wychodzi ogromna tarantula. Rafael wódz wioski złapał ją i zademonstrował jak wygląda z bliska i jak jest niebezpieczna. .Opowiada o stosunkach panujących pomiędzy innymi wioskami. ostatnio porwano jedną z dziewczyn do innej wioski. gdy mężczyźni poszli się o nią upomnieć został zabity wódz wioski i Rafael przejął po nim obowiązki.
Pytaliśmy też o takie sprawy jak małżeństwo, poród. Mężczyzna może mieć kila żon ale zwykle ma jedną bo jak twierdzą już z jedną są kłopoty. Poród odbywa się zwykle w dżungli. Tam kobieta dostaje środki znieczulające w postaci startych robaków i w dżungli rodzi dziecko.
Po tych opowieściach idziemy spać do hamaków. dzisiaj w nocy jest trochę cieplej

płyniemy już drugi dzień

kąpiel w rzece

chwila odpoczynku

komitet powitalny Yanomami





















26 września
Rano gdy się budzimy pełno Indian w naszym domku. Zero prywatności. Wyskakuję z hamaka, a tu obsiadają mnie muszki puri-puri. Ubieram szybko spodnie, ale i tak mam nogi pogryzione jak po ospie. Bartek zresztą też Żadne repelenty na nie działają. Nie ma się gdzie umyć, Zejście do rzeki urwiskiem to porażka, zresztą jak się rozbiorę jak wszędzie za nami chodzą mali i duzi. Nad brzegiem rzeki dziewczynki skubią z piór małe ptaszki. Natomiast mężczyźni przynieśli pokrojonego kajmana ze skórą wymieszanego z patatami Na śniadanie placek z arepy. Po śniadaniu idziemy z Indianami na ich poletka na których rośnie maniok. Indianie karczują kawałek lasu prowadzą tam uprawę przez kilka lat i przenoszą się w inne miejsce. Indianin ucina lianę zręcznym ruchem wokół głowy robi koło . Przy jego pomocy wspina się na palmę. My pokazujemy, że łatwiej jest zrobić koło owijając  lianę wokół łokcia, ale on wie swoje . Bosymi nogami wchodzi w koło z liany i wspina się po drzewie, Sprawdza czy dojrzały owoce. Owoce z tej palmy dają smaczny sok Poza tym wyciskają z niej olej na którym smażą. Bartek i Sergio też próbują wejść na palmę, ale niestety mało skutecznie Dalej widzimy ogromne gniazdo. To pszczeli ul.  Indianin szturcha gniazdo, by sprawdzić czy jest już miód. Po drodze mijamy drzewa kauczukowe. Nacinają on korę i zbierają mleczko kauczukowe, którego używają do uszczelniania łodzi. Jeden z Indian oddala się od nas na chwilę by wrócić z trofeum ptakiem pauji. Ptaki te mają bardzo wysoko gniazda, ale Indianie znajdują je po piórach które leżą na ziemi. W pewnym momencie jeden z Indian maczetą ucina grubą lianę. Płynie z niej sok jak z kranu. Pijemy go właściwie to nie ma smaku jest jak woda. Wracamy do wioski i widzimy jak kobiety i dzieci niosą zbiory do wsi, Stosy ogromnych liści palmowych do budowy dachów. Idący z nami Indianie w ogóle nie zwracają uwagi na kobiety.
Po południu mamy spotkanie z całą wioską. Indianie malują się . zapraszają nas również do „salonu kosmetycznego”. Tam zostajemy również pomalowani. Mężczyźni malują twarze w kropki. Tylko starszyzna maluje się na czarno Zdejmują swoje spodenki i zakładają opaski zakrywające tylko  to co mają do ukrycia. Na ramionach maja pióropusze i bransolety. Kobiety mają kolorowe spódniczki z liści palmowych na piersiach taśmy z koralików a  w policzkach. nosie, wargach  patyczki przebijające skórę Pokazują nam różne tańce, wyjmują łuki i dzidy . Uczą nas używać ich. Oczywiście z marnym skutkiem. Ale zabawa jest przednia. Żeby tylko nie było tych muszek puri-puri. To jest obłęd. Machamy wszyscy rękoma jakby dopadła nas jakaś choroba. Po zabawie dajemy wodzowi prezenty tytoń, maczety, noże lusterka, koraliki. Wódz wszystko dzieli sprawiedliwie ale oczywiście powstają nieporozumienia między Indiankami. No cóż zawsze musi być ktoś niezadowolony. Wypływamy dłubankami na ryby Dłubanka krótka chyboce się na wszystkie strony. Zarzucamy wędkę z haczykiem, ale bezskutecznie. Indianie łowiący na naszych łódkach są skuteczniejsi. Ja cały czas się denerwuję, że łódka się wywróci. Przed zachodem słońca kończymy zabawę z wędką. Znowu wędrówka  stromym śliskim urwiskiem do wioski. Gdy wchodzimy na górę jesteśmy upaprani  białą glinką. Wieczorem idziemy do chaty szamana. Ma się odbyć rytuał kopo. Indianie używają halucynogennych roślin, z których robią proszek. następnie wsypują go do rurki . Węższy otwór wkładają do nosa, natomiast druga osoba dmucha z drugiej strony. Proszek dostaje się w głąb nosa. Ma on silne działanie powodujące najpierw okropny ból głowy a potem wizje halucynacyjne. Szaman zaczyna przeraźliwie krzyczeć  potem śpiewać, Wpada w głęboki trans. Tańczy najpierw powoli potem to już szaleńczy taniec, wyje wypowiada jakieś słowa. Oczywiście nic z tego nie rozumiemy ale robi to nas nas ogromne wrażenie. Po zakończonym rytuale wracamy do swojej chaty. jesteśmy bardzo zmęczeni dzisiejszym dniem.

chaty Indian Yanomami
Efekt działania puri-puri

w wiosce

płyniemy na ryby

ten placek to arepa

w wielopokoleniowym namiocie

wnętrze namiotu

z takiego łuku trudno strzelić

salon kosmetyczny

oprócz malunków ślady pogryzienia

Bartek intelektualista

wśród Indian

trzy pokolenia Yanomami

kobiety Yanomami

mnóstwo dzieci

pokaz tańca

wśród Yanomami

wśród Yanomami

kobiety coś zaśpiewały

i zatańczyły

tańce

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

wykładamy dary

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

rytuał kopo

rytuał kopo

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis





































































































































































































































27 września
Dzisiaj ubierałam się pod moskitierą w hamaku. To uchroniło mnie przed atakiem muszek. Ale nie przed wścibskimi oczyma Indian.
Żegnamy się z wioską. Rafael opowiedział nam, że raz został zaproszony na festiwal do Caracas przez władze rządowe. Ubrał się w najpiękniejszy strój. Chciał załatwić dla wioski łódź motorową. Nic nie wskórał . za to jego portret w stroju indiańskim został użyty jako reklama na lotnisku w Caracas. Rezygnujemy z dłuższego pobytu w wiosce ze względu na muszki puri puri. Gdy wychodzę z domku widzę jak dzieci kamieniami zabijają tarantulę. Dla nich to zwykła sprawa tarantula we wsi.  Płyniemy rzeką Siapa a potem Casiquiare. Obserwujemy po drodze ptaki najwięcej kolorowych krzykliwych papug, mnóstwo motyli, capibary. Z głębi dżungli dochodzą głosy wyjców i innych zwierząt. zatrzymujemy się w wiosce indiańskiej. zachęcił nas płaski brzeg i śliczny złoty piasek na plaży. Śpimy w niewykończonym domu indiańskim. Tu na szczęście nie ma plagi puri-puri, Muszki są ale nie w takiej ilości jak u Yanomami. Jest piękna pogoda, robimy piknik na plaży jest super

przed domem

dzieci same się soba zajmują

nowe uprawy Yanomami

Yanomami na drzewie

Sergio próbuje swych sił

Bartek mu nawet pomaga

drzewo kauczukowe

z pnia leci sok

można go pić

drzewo kauczukowe

kauczuk spływa

tarantula przed naszym domkiem

pisklę jakiegoś ptaszka

tak pogryzły mnie puri-puri

Wódz Rafael otrzymuje koszulkę w prezencie

 





























































Dodaj napis

biała plaża
















28 września

Wstajemy wcześnie i ruszamy dalej najpierw Casiquiare, a potem rzeką Rio Negro Guainia  będącą rzeką graniczną z Kolumbią. Straż Kolumbii zatrzymuje nas. Sprawdzają wszystkie dokumenty, bagaże. Odpływamy do San Carlos do Rio Negro. Rio Negro to kolejna nasza rzeka. Popłynęliśmy do miasteczka by kupić paliwo do łodzi. Pijemy pyszne soki w szklankach typu musztardówka. Wracamy tą samą trasą. Znowu kontrola służb kolumbijskich. Trudno -takie miejsce. Teraz wpływamy  na rzekę Guainia Zatrzymujemy się na nocleg na bezludnej przepięknej wysepce. Niestety tu nie możemy powiesić hamaków. Musimy spać w namiotach. Noc znowu wspaniała. Gwiaździste niebo odgłosy z dżungli. może do nas przypłynie jaguar. Przydałaby się taka przygoda. Z daleka na brzegu rzeki widać światło. To mała wioska indiańska. Mają generator i dlatego jest światło, chociaż nie jestem przekonana że to było światło elektryczne. U Yanomami nie było światła.

piękne widoki

i piękna pogoda

Dodaj napis

w sklepiku raczej pusto

jedyny sklepik


pyszny sok w musztardówce


znowu białe plaże

fajnie tak poleżeć

cisza wszędzie i boski widok

po drugiej stronie rzeki jakieś domki

dziś śpimy w namiotach

szykujemy kolację

warunki do kąpieli wspaniałe
































































 29 września
Rano płyniemy w kierunku miasteczka Maroa. Mamy przesiąść się na samochód by dojechać do innego portu Yavita.  W mieście straszny rozgardiasz. Są wybory. Każdy kandydat ma spotkanie. Idziemy oglądać samochód, którym przeprawimy się przez bezdroża Amazonii. Podchodzimy do jednej ciężarówki. A to gruchot wcale nie chce zapalić. Idziemy szukać drugiej. Też gruchot niemiłosierny, ale cóż. Chłopaki ładują łódź na pakę nasze bagaże w łodzi. Panowie siedzą albo na szoferce albo w łódce. My z Edytą w szoferce. Drzwi się nie zamykają, ale nic to byle do przodu Mamy do przejechania 30 kilometrów. Zajęło nam to 3 godziny Gdy siedzimy w szoferce widzimy zabłocone buty chłopaków Zwisały z dachu szoferki gdzie znaleźli wygodne siedzenie.Przejeżdżamy może kilometr i zaczyna się jazda. Wyrwy w ziemi głębokie kałuże, potoki no i gdzie nie gdzie kładki z dwóch pali. Kierowcę trzeba naprowadzać na te pale, by równo wjechał. Emocji co niemiara za każdym razem. Wystarczy mały błąd i spadamy w dół. W niektórych miejscach ogromne grzęzawiska. Jedziemy w trzy samochody jeszcze chyba starsza ciężarówka i toyota  równie wiekowa W pewnym momencie ta druga ciężarówka zakopuje się. Nasza próbuje ją wyciągnąć. Przy pomocy siły koni mechanicznych i mężczyzn wyciągają ją. Ale podczas wyciągania, gdy tamta przejechała nasza się zakopała. Wyciąga nas Toyota . Gdy jesteśmy już na prostej Toyota wpada do rowu. teraz pierwsza ciężarówka wyciąga toyotę. Cyrk na kółkach. my bawimy się doskonale. Gorąco jak w piekle. Tu też oglądamy z  ziemi cuda dżungli amazońskiej, bogactwo roślin i zwierząt. Wreszcie po trzech godzinach docieramy do portu Yavita nad rzeką Atabopo Tu ciekawa sprawa mnóstwo o łodzi barek pływających z zaopatrzeniem dla wiosek indiańskich. Całe rodziny prowadzą życie na łodziach i dostarczają towary Indianom. Handel bywa też wymienny. Wodujemy łódkę i odpływamy. jeszcze zauważyliśmy, że  na wszystkie 3 samochody które przyjechały załadowano towar i ludzi i pojechały w powrotną podróż. My łodzią płyniemy po rzece Atabopo. Pod wieczór zatrzymujemy się w osadzie indiańskiej. Śpimy w hamakach . Wokół biegają małe czarne świnki. W domu indiańskim widzimy przywiązaną  do pala malutką kapucynkę. Pytamy dlaczego jest przywiązana. Matkę zabili i zjedli a maleństwo chowają. Karmią ją arepą. Edyta postanowiła kupić kapucynkę za 50 boliwarów. Mała bardzo przylgnęła do niej Dostała imię Rafael. Oczywiście nie można  wywozić kapucynek ani nimi handlować. Edyta martwiła się co zrobi jak ją złapie policja.

ta droga to dopiero wstęp

widać że ekipy remontowe  tu pracowały

fajne błotko

ładujemy łódź na samochód

w kabinie widać nogi Sergio

ogromne dziury

pilot naprowadza na  prawidłowy tor

no i  utknęliśmy

chłopaki pomagają wypchnąć

nasz samochód wyciąga Toyotę

nasz samochód wyciągany

toyota wpadła w rów

zabawa w wyciąganie trwa

wodujemy naszą łódkę

kapucynka na smyczy u Indian

rozkładanie hamaków

Ladowanie łodzi

teraz ładowanie bagaży

zapakowani ruszamy

kościół w Maroa

gaffiti tu też jest

nasz ekwipunek z łódki


































































































 30 września
Niestety to już powrót. Wracamy Orinoko do portu Samariapo. Po drodze zatrzymujemy się w  ślicznym miejscu na skałach granitowych. Zjadamy obiad. Jest tu pełno motyli. Niestety tu też wsyp muszek puri-puri. Tak mnie pogryzły, że dostałam uczulenia. Nogi spuchły mi jak balony. Szybko się zbieramy i ruszamy do poru.. Kapucynka Rafael cały czas dokazuje. Wchodzi nam na głowy. Widać że dobrze się czuje. Po południu docieramy do Samariapo Żegnamy Mario i Flaka Mario pokazuje nam dziesiątki pieczątek, które dostaliśmy przed podróżą i w jej trakcie podróży. Przesiadamy się  na jeepa i jedziemy do hotelu w Puerto Ayacucho. Wreszcie mamy łączność ze światem. Dzwonimy do rodziny. Wieczorem kolacja z właścicielami hotelu.

Dodaj napis

Mario rożadowuje naszą łódź

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

gromady motyli

to już koniec podróży żegnaj łódko







































1 października

Wczesnym rankiem ruszamy do Ciudad Bolivar. Droga okropna. Wertepy ,jak jest asfalt to raczej w zaniku. Jedziemy do późnego popołudnia. Rafael cały czas dokazuje. Zsikał się Sergio na głowę. Zatrzymujemy się na lunch w przydrożnej restauracji. Zamawiamy wspaniałe burgery. Nie mają nic wspólnego  z amerykańskimi. Doskonałe mięso doskonale przyrządzone. Podczas tankowania widzimy, że  za bak paliwa do Jeepa Sergio płaci równowartość 7 złotych. To są ceny paliwa Żyć nie umierać. Paliwo tańsze od jedzenia. Późnym popołudniem docieramy do miasta. Bardzo nam się podoba. Zatrzymujemy się w posadzie prowadzonej przez Niemca .Jest to odrestaurowana stara posada Don Carlos.  Bardzo klimatyczna. Właściciel uprzedza nas byśmy nigdzie nie wychodzili, bo jest niebezpiecznie, a jak musimy to tylko wziąć potrzebne pieniądze i schować je za skarpetkę. To samo mówią Sergio i Edyta. Ale przecież nie po to przyjechaliśmy do Wenezueli, by się ukrywać  w hotelach. Musimy wykupić wycieczkę na wodospad Salto Angel.
Żeby tam dotrzeć trzeba lecieć samolotem do Canaimy a potem dopiero wodospady. W posadzie proponują nam wycieczkę, ale jest dużo droższa niż wiemy z przekazów.
Wychodzimy na ulicę. Jest strasznie gorąco. Jest zupełnie pusto. Podjeżdża samochód. Kierowca mówi nam, że jest niebezpiecznie. My pytamy o katedrę. Pokazuje nam jak dojść. Po drodze wstępujemy do biur podróży. Tam orientujemy się w cenach wycieczek. Są niższe niż w naszej posadzie. Decydujemy się na trzydniową. Zresztą nie ma specjalnie wyboru. Następnego dnia rano mamy lecieć do Canaimy.

Edyta i kapucynka Rafael

przydrożny stragan

Rafael wszedł mi na głowę

Jestem uroczy




2 października
Rano przyjeżdża po nas samochód zawozi nas na lotnisko. Jadą z nami Francuzi. Byli u córki na Martynice i zrobili sobie wycieczkę po Wenezueli. Bagaże zostawiliśmy w hotelu. Zabraliśmy znów tylko małe plecaczki.
Na lotnisku sporo turystów. Mówią nam, że lot odbędzie się za około godziny. Jesteśmy po odprawie. Pasażerów wywołują po nazwisku. Wychodzimy na zewnątrz terminala, by obejrzeć samolot Jimmy’ego Angel, który  uznawany jest za odkrywcę tego wodospadu. Wylądował on na szczycie tego wodospadu i ugrzązł w  błocie. Wraz z żoną i załogą  przez wiele dni wędrowali, by dotrzeć do cywilizacji. Szczęśliwie dotarli . Gdy wracamy do terminala  okazuje się, że nasz samolot z  odleciał. Na szczęście  Wenezuelczycy nie robią problemu i wsadzili kogoś innego na nasze miejsca, a my polecieliśmy kolejną awionetką. Widoki z góry boskie. Lądujemy w Canaimie . Spotykamy Francuzów i przewodnika.. Przewodnik taki trochę dziwny. Zawozi nas do hotelu. Mówi jak mamy się ubrać. Po przebraniu się  spotykamy ponownie Francuzów. Stajemy osłupiali. Oni są w kostiumach kąpielowych, my w buciorach długich spodniach i bluzach. Pytamy przewodnika czy jesteśmy dobrze ubrani on kiwa głową, że tak, Francuzi też pytają on też im przytakuje. No po prostu cyrk. Wsiadamy na łódkę i płyniemy większą grupą. Droga rzeką pomiędzy ogromnymi kamieniami. Cały czas przewodnik ostrzega nas byśmy nie trzymali się burty, bo możemy uszkodzić sobie palce, gdy łódka uderzy o skałę. A jak tu się nie trzymać jak  łódką rzuca niemiłosiernie. Co jakiś czas zatrzymujemy się, by podnieść silnik bo za niski poziom wody. Jest bardzo ciepło. Wynika z tego , że Francuzi ubrali się prawidłowo. Dojeżdżamy na lunch a potem dalsza droga. Późnym popołudniem dobijamy do brzegu. Widzę że przewodnik bierze latarkę. Bartek podchodzi do niego i pyta czy ma zabrać latarkę. On beztrosko stwierdza, że jeśli chce to niech weźmie. Mamy 3 czołówki. Bierzemy wszystkie. Zaczyna się marsz pod górę. Teraz nasze  trapery zdają egzamin. Idziemy w międzynarodowym towarzystwie.  Zaczyna się wieczór. Docieramy do punktu widokowego wodospadu Angel. Robi niesamowite wrażenie. Widać ile czasu woda spada z krawędzi  wodospadu do niecki. Wysokość wodospadu to kilometr. Jesteśmy urzeczeni.  Można zejść do niecki do której spada woda. Niektórzy podchodzą Ale robi się coraz ciemniej. Jesteśmy w połowie drogi gdy zapadają kompletne ciemności. Oczywiście nasz przewodnik ma tylko latarkę dla siebie. Na szczęście my mamy 3. Zakładamy na czoła a jedną dajemy Francuzce. Pech chce, że za chwilę Bartka czołówka  gaśnie. W ciemnościach trudno ją naprawić. Tym bardziej, że przewodnik zasuwa z góry jak szalony . Nie możemy się zgubić. Idziemy razem w świetle latarki. Co i raz ktoś się potyka lub przewraca. W końcu docieramy do rzeki. A tu niespodzianka. Przewodnik każe nam zdjąć buty i przejść na drugą stronę. Dno kamieniste, nurt wartki i jeszcze te ciemności. W dodatku pada deszcz. Klniemy na idiotę przewodnika. Zanim przeszliśmy to każdy  zamoczył się w rzece. Nie bardzo chce mi się wierzyć, że idziemy w dobrym kierunku. Po drugiej stronie ciemno i pusto. Natomiast  po drugiej stronie dopływu rzeki jest widoczny camping. Ale cóż  przeszliśmy przez rzekę i co  pudło. Przewodnik się pomylił. Myślałam że go zabijemy. Mieliśmy poobijane przez kamienie palce u nóg. Na szczęście przewodnik gdzieś zadzwonił i przypłynęła po nas łódź. Oczywiście przewiozła nas  do oświetlonego campingu, który widzieliśmy na początku..
Tu czekały na nas nasze bagaże, hamaki i grupa turystów z Japonii. Warunki spartańskie. My zmoknięci zmarznięci  głodni. Szybko się przebieramy. Każdy w to co ma. Próbujemy suszyć rzeczy ale  na dobrą sprawę nie ma gdzie. Znajdujemy się pod wiatą. Tu jest stół, wiszą hamaki i są dwie toalety. To wszystko. Zjadamy szybko kolację i teraz rozdziawiamy usta. Warunki są tu spartańskie. Hamaki, jakieś derki do przykrycia, oczywiście nie pierwszej czystości. Śpimy w ubraniach. A Japonki Boże miłosierny białe piżamki, białe szlafroczki, białe kapciuszki . Cudacznie to wygląda. Na dodatek wszyscy są tak samo ubrani.  Szybko  gaśnie światło z agregatu i zasypiamy. W nocy jest zimno. Jak się nakryję to mi zimno od spodu . owijam się jak kokon i zasypiam.


samolot Jimmi'ego Angela

widok z samolotu

Tepui czyli wypiętrzony płaskowyż

wodospady Sapo

wodospady Hecho

Tepui z daleka

na rzece z przewodnikiem

piękne widoki

trasa nas urzeka

dymiący wodospad Angel

to ma prawie 1 km wysokości

woda spadająca do niecki

Angel jest cudny

ładne kwiatki

wodospad w całej okazałości

caming i japonki w piżamach










3 października
Pobudka wcześnie rano. Pogoda cudna. Widoczność wspaniała i widok że klękajcie narody. Przed nami wodospad w całej okazałości. Jesteśmy tak szczęśliwi z Bartkiem, że szczęście aż nas unosi. Robimy mnóstwo zdjęć. To trzeba zobaczyć i przeżyć żeby zrozumieć co czujemy. Po śniadaniu powrót do Canaimy. Teraz droga lepsza , bo z prądem. Bardzo często zatrzymujemy się i wyciągany jest silnik, bo za mało wody. W końcu docieramy do naszego hotelu.

Teraz będziemy  oglądać inne  wodospady znajdujące się w okolicy. Wsiadamy do łódki  i jedziemy pod wodospady Salto El Sapo, i El Sapita. Po drodze  podziwiamy przepiękne widoki. Przebieramy się w kostiumy kąpielowe , Przechodzimy za kurtyną wody pod skała. Jesteśmy cali mokrzy ale bardzo zadowoleni. Mamy ubaw z jednego wycieczkowicza któremu nadaliśmy ksywę „kochaś” bo cały czas kleił się do swojej towarzyszki, aż mu spodenki spadały. Wchodzimy na szczyt  wodospadu, by zobaczyć piękną lagunę z góry. Widok imponujący. Zejście po skałach  tak zwietrzałych jakbyśmy chodzili po  schodkach. Skały się świecą w słońcu bo pełno w niej miki. Woda jest zabarwiona na czerwono ze względu na dużą zawartość minerałów. Późnym popołudniem wracamy do hotelu. Po drodze Francuska opowiada nam o ich przygodzie z paszportem. Mąż schował tak paszporty, że nie mogli znaleźć. Szukali kilka dni. Byli tak zdesperowani, że chcieli iść do ambasady, by zgłosić zagubienie paszportów. Wstrzymywali się jednak, bo to by oznaczało konieczność przedwczesnego powrotu do Francji. . Dzisiaj rano paszporty znalazły się  schowane do nieużywanej kieszeni w nieużywanej torebce. Do wieczora spacerujemy po wiosce, lagunach nad brzegiem rzeki. Jutro powrót do  Ciudad Boliwar.
Taki widok że  gęba się cieszy

w oddali Salto Angel

poranna toaleta w rzece

taki widok to rzadkość

śniadanie na campingu

nie można oderwać oczu

droga powrotna

jeszcze rzut oka na wodospad

miijamy tepui

Dodaj napis

Dodaj napis

śmigłowiec turystyczny

Bartek i Angel

cudowne widoki

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

wiata na campingu

Dodaj napis

Mama z synkiem szczęśliwi

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

to jest cudownie to widzieć

wodospad El Sapo

Wodospad El Sapito

Dodaj napis

Dodaj napis

laguna

fajne skałki

jaszcueczka

Dodaj napis

przejście za wodospadem

z drugiej srtony wodospadu

Dodaj napis

Dodaj napis

korzystamy z możliwości kąpieli

nasz domek

Dodaj napis

laguna

kolorowe papużki

wodospady z samolotu

widok z samolotu

jeszce jeden wodospad

Dodaj napis

widok z samolotu

uliczka w Ciudad Bolivar








4- 5  października
Rano  lot do Ciudad Bolivar. W posadzie wita nas właściciel. Po zakwaterowaniu ruszamy do miasta. Musimy kupić bilety do Caracas. . Przejazd  autobusem nocnym. Kupujemy bilety, płacę kartą. Kobieta zamiast PIN-u każe mi napisać swój numer telefonu. Jesteśmy zdumieni ale cóż co kraj to obyczaj. Kręcimy się trochę po mieście . Szukamy jakiejś fajnej restauracji, ale nic ciekawego nam się nie trafia. Wracamy do hotelu. Pakujemy się i wieczorem ruszamy do Caracas. Autobus super. Niestety dostaliśmy miejsca w piętrze. W autobusie zimno jak na Antarktydzie. .Po długich targach z obsługą  przenoszę się na dół autobusu. Tu też zimno, ale przynajmniej  nie kołysze tak jak na górze. . Wczesnym rankiem docieramy do Caracas. Jedziemy na lotnisko. Tu chcemy kupić bilety do Ekwadoru. Z przewodnika wiem że bezpośrednie loty mają linie  kolumbijskie. Idziemy do okienka a tu wstrętna baba nie chce mi sprzedać biletu w jedną stronę. Twierdzi że muszę kupić w dwie strony.Tłumaczę że dalej lecimy do Brazylii i nie wracamy. Tak się zaparła że nie kupiłam. Wściekła zaczęłam szukać innych przewoźników. Dowiedziałam się że są jeszcze linie Santa Barbara ale otwierają  później. Z bagażami idziemy na śniadanie. Humory raczej nam nie dopisują. Gdy otwierają  okienko kupujemy bilety w jedną stronę na wylot wieczorem. Zostawiamy bagaże i ruszamy do Caracas. Wysiadamy w centrum. Oglądamy główny plac i katedrę, budynki rządowe. Cały czas ktoś nas zaczepia że tu jest niebezpiecznie . Chcemy wejść do metra. Jakiś człowiek zatrzymuje nas i ostrzega że metro jest niebezpieczne dla turystów. Bartek kupuje pamiątkowy bilet do metra i postanawiamy wrócić na lotnisko. Łazimy po sklepach lotniskowych. W końcu stajemy do odprawy. Okazuje się, że kolejka straszna i posuwa się bardzo powoli. Przed  przekroczeniem bramki do odprawy trzeba zapłacić 50 dolarów za wyjazd. Dokonujemy opłaty i przechodzimy bramkę. Kolejka nic się nie przesuwa, a godzina odlotu naszego samolotu się zbliża. Gdy mamy podchodzić do okienka okazuje się że nie mamy wypełnionej deklaracji. Żeby ją dostać wrócić za bramkę. Chcemy wyjść ale nie można. Przeskakujemy pachołki i bierzemy druczki. Teraz okazuje się ze musimy ponownie zapłacić  po 50 dolców za przekroczenie bramki. Można dostać szału. Usiłuję wytłumaczyć że już płaciliśmy ale bezskutecznie. Płacimy ponownie bo przecież za chwilę mamy samolot. podchodzimy do okienka. Nasza kolejka jeszcze nie przeszła. Dwa stemple w paszporcie i biegiem do bramki. A tu niespodzianka. samolotu jeszcze nie ma . jest duże opóźnienie. Siadamy i na spokojnie pijemy kawę. łazimy po sklepach. Mierzymy różne rzeczy. W końcu komunikat. jest nasz samolot. Podchodzimy do bramki by wejść na samolot a ja stwierdzam że nie mam przewodnika. Miałam go  w ręku  bo cały czas coś sprawdzałam. Jest to jedyne źródło wiedzy o Ekwadorze. Biegiem wracam do ostatniego sklepu. Gdy kobieta mnie zobaczyła z daleka wybiegła z przewodnikiem. szczęśliwa wracam. Na szczęście czekali na mnie na bramce. Z ulgą siadłam w samolocie. Żegnaj Wenezuelo.
Dodaj napis

wjeżdżamy do Caraca

owalna sala w Kapitolu

katedra w Caracas

Kapitol







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz