22 września 2008 roku
Dzisiaj rano ruszamy do Ameryki Południowej. Para zgrana ja i Bartek.
Martwię się trochę wyglądem Bartka, bo ma strasznie podbite oko. Wdał się w
jakąś bójkę by rozładować stres poegzaminacyjny. Lecimy do Caracas przez Paryż.
Droga fajna bez kłopotów. Po południu docieramy do Caracas. Tu kierowca zawozi
nas do hotelu Santiago nad morzem. Jutro lecimy do najdalej wysuniętego miasta
na południe Wenezueli do Puerto Ayacucho. Miasto leży w Amazonii.. Wieczorem
trochę spacerujemy po plaży i zjadamy wspaniałą kolację. Krewetki wielkie jak
ruskie czołgi. Jedzenie po prostu pycha.. Zmęczeni wcześnie idziemy spać
|
krewetki olbrzymie i siniak pod okiem też |
23 września
Wczesnym rankiem przyjeżdża kierowca i zawozi nas na lotnisko. Jedziemy
w strasznym korku. Widać że Wenezuelczycy mają ropę .Samolot linii Conviasa do
Puerto Ayacucho w porządku. Na lotnisku czeka na nas Polka Edyta i jej mąż
Sergio. Oni mieli zorganizować nam wycieczkę do Indian Yanomami. Jedziemy do
bardzo sympatycznego hotelu. Przynajmniej z zewnątrz wygląda na etniczny. Potem
ruszamy do siedziby Gwardii Narodowej i Ministerstwa Środowiska, by otrzymać
pozwolenia na wpłynięcie do Parku Narodowego. Krążą opowieści, że Indianie nie życzą sobie wizyt i nie można
otrzymać pozwolenia na wjazd. Otrzymujemy informację, że bez zezwolenia nie ma
co jechać, bo nas straż zatrzyma. Decydujemy się wynająć awionetkę i część drogi
przelecieć. Otrzymujemy zgodę na wyjazd do doliny Orinoko gdzie mieszkają trzy społeczności
Yanomami.Odbieramy pozwolenia. teraz odwiedzamy muzeum Indian wenezuelskich.
Bardzo ciekawe zbiory. szczególnie maski, która są inne niż te które dotychczas
widzieliśmy.. Potem spacerek po mieście i coś co Bartkowi pozostało w pamięci.
Pyszny burger . Ja nie jadłam natomiast on piał z zachwytu. Znowu wcześnie
idziemy spać, bo jutro bladym świtem pobudka.Urlop udany ciągle wstajemy bladym świtem.
|
w hotelu w Puerto Ayacucho |
|
lecimy do Puerto Ayacycho |
|
lecieliśmy liniami conviasa |
|
w muzeum Indian |
24 września
Bierzemy małe plecaki, a bagaże zostawiamy w hotelu,. Jedziemy na
lotnisko. Jest bardzo ponuro. Ciemne chmury wiszą zwiastując ulewę. Lecimy do
misji Santa Esmeralda. Miejsca gdzie kiedyś była misją. .Przed lotem jesteśmy ważeni by prawidłowo rozmieścić wagę. Wsiadamy do
czteroosobowej awionetki i. mamy do pokonania trasę 350 kilometrów. Pod nami wspaniałe widoki.
Amazonia i płaskowyże wyniesione nad
nią. To nazywa się tepui. Pod nami Amazonia i Cerro Autana. Lecimy godzinę i czterdzieści minut. Gdy lądujemy
pilot najpierw podchodzi do lądowania ,by w ostatniej chwili
poderwać gwałtownie maszynę i zrobić nam beczkę. Zawsze to trochę emocji. W
końcu lądujemy. Pogoda znakomita. Kontrola dokumentów i bagaży. szczególnie
interesują ich nasze pieczątki na zezwoleniach. wszystko idzie gładko.
Teraz spotkanie z naszymi przewodnikami Falk i Mario. Oni mają łódź,
znają Indian i posterunki wojskowe. Zjadamy kanapki z warzywami i jajkiem.
przed nami 200 km do przebycia. Łódź jest z daszkiem. Siedzenia takie sobie.
Trzeba będzie wytrzymać. Jak się chce
podróżować to nie można wybrzydzać. Po drodze mijamy wioski indiańskie.
Zatrzymuje nas też kilkakrotnie straż graniczna. Płyniemy najpierw Orinoko a potem wpływamy
do Casiquiare. Po drodze kapiemy się w rzece. Jest bardzo fajnie. W
opuszczonej osadzie misjonarskiej stacjonuje wojsko. zaczynają nas sprawdzać.
Coś im się nie podoba. Tracimy czas. Mario tłumaczy coś po hiszpańsku. Długo to
trwa w końcu puszczają nas. Droga, a właściwie rzeka wolna do następnego
posterunku. W pewnym momencie spadł potężny deszcz . Lało jak z cebra. Nawet
daszek niewiele pomógł. Deszcz siekał po nogach aż do bólu.. Jednak nie trwało
to zbyt długo. W czasie deszczu praktycznie nic nie było widać. Gdy deszcz się
uspokoił wróciło słońce i upał. Na nocleg zatrzymujemy się w starej opuszczonej
wiosce Indian nazwanej Capibarą. .Na brzegu rzeki znajdują się przepiękne głazy
ułożone tak jakby jeden wychodził z drugiego. Wejście do rzeki łagodne. Można
się kąpać z czego ochoczo korzystamy. Mario z Flakiem rozpalają ognisko. Hamaki
wieszamy pod wiatą zbudowaną przez Indian zbierających kauczuk. Indianie
porzucili miejsce, ale wiata została.
Chodzimy po nabrzeżu. W głębi lądu znajdujemy liczne skały. Jedna wygląda jak
dom w wejściem do środka. znajdują się w niej
rysunki naskalne. Trudno nam ocenić jak są stare. Cała osada
opustoszała. zarastają ją tylko kakaowce, cytryny i inne rośliny. W rzece stoi
ogromny głaz pęknięty na pół, a obie części są od siebie odsunięte. Ten
półokrągły głaz wygląda jakby go ktoś przekroił na pół.
Zjadamy pyszną kolację. popijamy rumem. Wszystko cacy. Cisza, wokół piękne rozgwieżdżone niebo. Idę pod wiatę by wziąć latarkę. Gdy ją wyciągam i zapalam nagle
coś mnie ugryzło w rękę. Za chwilę znowu. Podniosłam krzyk. Wszyscy przybiegli
zapalają lampki i dopiero się zaczęło. Wszyscy zostali pogryzieni. Okazało się
że to osy. Siedziały na górze i tak nerwowo reagowały na światło. Nie widzimy
gniazda, ale os jest mnóstwo. Gdy gasimy światło wszystko się uspakaja.. ale
jak tu po ciemku wejść do hamaka. Hamaki mają moskitiery więc osy raczej nie
wejdą, ale może wejść tarantula. Bartek prosi mnie bym od dołu zawiązała mu moskitierę,
żeby nie wszedł żaden pająk .Nad nami latają nietoperze. Coś dziwnie rechocze.
Mimo emocji zasypiamy szybko. Niestety nad ranem robi się dosyć chłodno.
Przykrywam się wszystkim co jest w hamaku. Do rana trzeba przetrwać.
|
maski Indian Wenezuelskich |
|
tym samolocikiem będziemy lecieć |
|
przygotowania do lotu |
|
Bartek idzie śladami Ojca |
|
widoki na Tepui |
|
widoki z samolotu |
|
podchodzimy do lądowania |
|
na lotnisku w Misji |
|
płyniemy Orinoko |
|
pierwszy nocleg przy rozłamanych skałach |
|
wędrówka po dżungli |
|
szykujemy kolację |
|
hamaki już czekają |
25 września
Rano zaczynamy od śniadania i
dzielenia się wrażeniami z nocy. Potem pakowanie i ruszamy w drogę. Znowu zielone ściany zieleni
przy rzece. Mijamy przelatujące
stada żółto-niebieskich papug ara. Słychać
gdzieś krzyki małp, wyjca. Kontrole jak
zwykle powtarzają się. Tym razem bez problemów .Dopływamy do laguny rzeki Passiva.
Tutaj kąpiemy się w towarzystwie delfinów słodkowodnych. Jest tu płytkie
miejsce.. zakładamy kapoki i fru do wody. Po kąpieli łyczek rumu. Okazuje się, że prawdopodobnie
dzisiaj dotrzemy do Indian Yanomami..
Docieramy do wioski Nazywa się Maraca nad rzeką Siapa. Znajduje się ona na
bardzo wysokim brzegu. Mario idzie porozmawiać z wodzem, by nas wpuścił do wsi.
Na wysoki brzeg wychodzą wszyscy mieszkańcy wioski. Są ubrani bardzo skąpo.
Kobiety tylko w opaskach zrobionych z
liści i pas koralików skrzyżowany na piersiach. Mężczyźni są gatkach z gołym
torsem. Kobiety mają wbite w twarz patyczki. jest to ich charakterystyczny
ozdobnik. Mario woła nas byśmy wchodzi na górę. Wejście po wysokim śliskim nabrzeżu
nie należy do najłatwiejszych. ślizgamy się przewracamy. Jak oni chodzą?. Dziwię się że nie zbudują sobie
jakichś schodków. Ale oni nie potrzebują. Są bardzo zwinni. szef wioski mówiący
po hiszpańsku proponuje nam, albo chatę, albo miejsce w pustej szkółce .
Wybieramy szkółkę. Oczywiście pół wioski weszło obserwować jak się urządzamy.
Mamy pecha. jest akurat plaga muszek puri-puri. Indianie cały czas się
oklepują, Ciała mają tak pogryzione, że aż z guzami. Indianie są bardzo nas
ciekawi, Podchodzą dotykają. Kobiety macają moje piersi. dziwią się że
takie sterczące. Pokazuję im biustonosz. Coś do siebie komentują. jest tu
mnóstwo dzieci. Nikt się specjalnie o nie martwi. Po wiosce chodzi szaman i
śpiewa jakieś pieśni. Na wejście dajemy wodzowi kawałek warkocza tytoniu.
Dzieli je sprawiedliwie pomiędzy członków wioski. Tu wszyscy żują tytoń
zawinięty w rulon. Lokujemy się w naszej chatce. Rozpalamy ognisko. Mario smaży
arepę. To taki placek z manioku. Wcale nam nie smakuje, za to inne potrawy wspaniale. Na kolację wprosiła się
starszyzna z wioski. Jedzą z nami . jeden z nich opowiada legendy Yanomami. Misjonarze chcieli wprowadzić tu chrześcijaństwo, ale nie do
końca im się udało. Indianie wierzą w swojego boga naturę. Podczas tych opowieści
z ciemności wychodzi ogromna tarantula. Rafael wódz wioski złapał ją i
zademonstrował jak wygląda z bliska i jak jest niebezpieczna. .Opowiada o
stosunkach panujących pomiędzy innymi wioskami. ostatnio porwano jedną z
dziewczyn do innej wioski. gdy mężczyźni poszli się o nią upomnieć został
zabity wódz wioski i Rafael przejął po nim obowiązki.
Pytaliśmy też o takie sprawy jak małżeństwo, poród. Mężczyzna może
mieć kila żon ale zwykle ma jedną bo jak twierdzą już z jedną są kłopoty. Poród
odbywa się zwykle w dżungli. Tam kobieta dostaje środki znieczulające w postaci
startych robaków i w dżungli rodzi dziecko.
Po tych opowieściach idziemy spać do hamaków. dzisiaj w nocy jest
trochę cieplej
|
płyniemy już drugi dzień |
|
kąpiel w rzece |
|
chwila odpoczynku |
|
komitet powitalny Yanomami |
26 września
Rano gdy się budzimy pełno Indian w naszym domku. Zero prywatności.
Wyskakuję z hamaka, a tu obsiadają mnie muszki puri-puri. Ubieram szybko
spodnie, ale i tak mam nogi pogryzione jak po ospie. Bartek zresztą też Żadne
repelenty na nie działają. Nie ma się gdzie umyć, Zejście do rzeki urwiskiem to
porażka, zresztą jak się rozbiorę jak wszędzie za nami chodzą mali i duzi. Nad
brzegiem rzeki dziewczynki skubią z piór małe ptaszki. Natomiast mężczyźni
przynieśli pokrojonego kajmana ze skórą wymieszanego z patatami Na śniadanie
placek z arepy. Po śniadaniu idziemy z Indianami na ich poletka na których
rośnie maniok. Indianie karczują kawałek lasu prowadzą tam uprawę przez kilka
lat i przenoszą się w inne miejsce. Indianin ucina lianę zręcznym ruchem wokół
głowy robi koło . Przy jego pomocy wspina się na palmę. My pokazujemy, że
łatwiej jest zrobić koło owijając lianę
wokół łokcia, ale on wie swoje . Bosymi nogami wchodzi w koło z liany i wspina się
po drzewie, Sprawdza czy dojrzały owoce. Owoce z tej palmy dają smaczny sok Poza tym
wyciskają z niej olej na którym smażą. Bartek i Sergio też próbują wejść na
palmę, ale niestety mało skutecznie Dalej widzimy ogromne gniazdo. To pszczeli
ul. Indianin szturcha gniazdo, by
sprawdzić czy jest już miód. Po drodze mijamy drzewa kauczukowe. Nacinają on korę
i zbierają mleczko kauczukowe, którego używają do uszczelniania łodzi. Jeden z Indian
oddala się od nas na chwilę by wrócić z trofeum ptakiem pauji. Ptaki te mają
bardzo wysoko gniazda, ale Indianie znajdują je po piórach które leżą na ziemi.
W pewnym momencie jeden z Indian maczetą ucina grubą lianę. Płynie z niej sok
jak z kranu. Pijemy go właściwie to nie ma smaku jest jak woda. Wracamy do
wioski i widzimy jak kobiety i dzieci niosą zbiory do wsi, Stosy ogromnych
liści palmowych do budowy dachów. Idący z nami Indianie w ogóle nie zwracają uwagi
na kobiety.
Po południu mamy spotkanie z całą wioską. Indianie malują się .
zapraszają nas również do „salonu kosmetycznego”. Tam zostajemy również
pomalowani. Mężczyźni malują twarze w kropki. Tylko starszyzna maluje się na
czarno Zdejmują swoje spodenki i zakładają opaski zakrywające tylko to co mają do ukrycia. Na ramionach maja
pióropusze i bransolety. Kobiety mają kolorowe spódniczki z liści palmowych na
piersiach taśmy z koralików a w
policzkach. nosie, wargach patyczki przebijające
skórę Pokazują nam różne tańce, wyjmują łuki i dzidy . Uczą nas używać ich. Oczywiście
z marnym skutkiem. Ale zabawa jest przednia. Żeby tylko nie było tych muszek
puri-puri. To jest obłęd. Machamy wszyscy rękoma jakby dopadła nas jakaś
choroba. Po zabawie dajemy wodzowi prezenty tytoń, maczety, noże lusterka,
koraliki. Wódz wszystko dzieli sprawiedliwie ale oczywiście powstają
nieporozumienia między Indiankami. No cóż zawsze musi być ktoś niezadowolony.
Wypływamy dłubankami na ryby Dłubanka krótka chyboce się na wszystkie strony.
Zarzucamy wędkę z haczykiem, ale bezskutecznie. Indianie łowiący na naszych
łódkach są skuteczniejsi. Ja cały czas się denerwuję, że łódka się wywróci.
Przed zachodem słońca kończymy zabawę z wędką. Znowu wędrówka stromym śliskim urwiskiem do wioski. Gdy
wchodzimy na górę jesteśmy upaprani
białą glinką. Wieczorem idziemy do chaty szamana. Ma się odbyć rytuał
kopo. Indianie używają halucynogennych roślin, z których robią proszek.
następnie wsypują go do rurki . Węższy otwór wkładają do nosa, natomiast druga
osoba dmucha z drugiej strony. Proszek dostaje się w głąb nosa. Ma on silne działanie
powodujące najpierw okropny ból głowy a potem wizje halucynacyjne. Szaman
zaczyna przeraźliwie krzyczeć potem
śpiewać, Wpada w głęboki trans. Tańczy najpierw powoli potem to już szaleńczy
taniec, wyje wypowiada jakieś słowa. Oczywiście nic z tego nie rozumiemy ale
robi to nas nas ogromne wrażenie. Po zakończonym rytuale wracamy do swojej
chaty. jesteśmy bardzo zmęczeni dzisiejszym dniem.
|
chaty Indian Yanomami |
|
Efekt działania puri-puri |
|
w wiosce |
|
płyniemy na ryby |
|
ten placek to arepa |
|
w wielopokoleniowym namiocie |
|
wnętrze namiotu |
|
z takiego łuku trudno strzelić |
|
salon kosmetyczny |
|
oprócz malunków ślady pogryzienia |
|
Bartek intelektualista |
|
wśród Indian |
|
trzy pokolenia Yanomami |
|
kobiety Yanomami |
|
mnóstwo dzieci |
|
pokaz tańca |
|
wśród Yanomami |
|
wśród Yanomami |
|
kobiety coś zaśpiewały |
|
i zatańczyły |
|
tańce |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
wykładamy dary |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
rytuał kopo |
|
rytuał kopo |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
27 września
Dzisiaj ubierałam się pod moskitierą w hamaku. To uchroniło mnie przed
atakiem muszek. Ale nie przed wścibskimi oczyma Indian.
Żegnamy się z wioską. Rafael opowiedział nam, że raz został zaproszony
na festiwal do Caracas przez władze rządowe. Ubrał się w najpiękniejszy strój.
Chciał załatwić dla wioski łódź motorową. Nic nie wskórał . za to jego portret
w stroju indiańskim został użyty jako reklama na lotnisku w Caracas.
Rezygnujemy z dłuższego pobytu w wiosce ze względu na muszki puri puri. Gdy
wychodzę z domku widzę jak dzieci kamieniami zabijają tarantulę. Dla nich to
zwykła sprawa tarantula we wsi. Płyniemy
rzeką Siapa a potem Casiquiare. Obserwujemy po drodze ptaki najwięcej
kolorowych krzykliwych papug, mnóstwo motyli, capibary. Z głębi dżungli dochodzą
głosy wyjców i innych zwierząt. zatrzymujemy się w wiosce indiańskiej. zachęcił
nas płaski brzeg i śliczny złoty piasek na plaży. Śpimy w niewykończonym domu
indiańskim. Tu na szczęście nie ma plagi puri-puri, Muszki są ale nie w takiej ilości
jak u Yanomami. Jest piękna pogoda, robimy piknik na plaży jest super
|
przed domem |
|
dzieci same się soba zajmują |
|
nowe uprawy Yanomami |
|
Yanomami na drzewie |
|
Sergio próbuje swych sił |
|
Bartek mu nawet pomaga |
|
drzewo kauczukowe |
|
z pnia leci sok |
|
można go pić |
|
drzewo kauczukowe |
|
kauczuk spływa |
|
tarantula przed naszym domkiem |
|
pisklę jakiegoś ptaszka |
|
tak pogryzły mnie puri-puri |
|
Wódz Rafael otrzymuje koszulkę w prezencie |
|
Dodaj napis |
|
biała plaża |
28 września
Wstajemy wcześnie i ruszamy dalej najpierw Casiquiare, a potem rzeką Rio Negro Guainia będącą rzeką graniczną
z Kolumbią. Straż Kolumbii zatrzymuje nas. Sprawdzają wszystkie dokumenty,
bagaże. Odpływamy do San Carlos do Rio Negro. Rio Negro to kolejna nasza rzeka.
Popłynęliśmy do miasteczka by kupić paliwo do łodzi. Pijemy pyszne soki w
szklankach typu musztardówka. Wracamy tą samą trasą. Znowu kontrola służb
kolumbijskich. Trudno -takie miejsce. Teraz wpływamy na rzekę Guainia Zatrzymujemy się na nocleg
na bezludnej przepięknej wysepce. Niestety tu nie możemy powiesić hamaków.
Musimy spać w namiotach. Noc znowu wspaniała. Gwiaździste niebo odgłosy z
dżungli. może do nas przypłynie jaguar. Przydałaby się taka przygoda. Z daleka
na brzegu rzeki widać światło. To mała wioska indiańska. Mają generator i
dlatego jest światło, chociaż nie jestem przekonana że to było światło
elektryczne. U Yanomami nie było światła.
|
piękne widoki |
|
i piękna pogoda |
|
Dodaj napis |
|
w sklepiku raczej pusto |
|
jedyny sklepik |
|
pyszny sok w musztardówce |
|
znowu białe plaże |
|
fajnie tak poleżeć |
|
cisza wszędzie i boski widok |
|
po drugiej stronie rzeki jakieś domki |
|
dziś śpimy w namiotach |
|
szykujemy kolację |
|
warunki do kąpieli wspaniałe |
29 września
Rano płyniemy w kierunku miasteczka Maroa. Mamy przesiąść się na
samochód by dojechać do innego portu Yavita. W mieście straszny rozgardiasz. Są wybory. Każdy
kandydat ma spotkanie. Idziemy oglądać samochód, którym przeprawimy się przez
bezdroża Amazonii. Podchodzimy do jednej ciężarówki. A to gruchot wcale nie
chce zapalić. Idziemy szukać drugiej. Też gruchot niemiłosierny, ale cóż.
Chłopaki ładują łódź na pakę nasze bagaże w łodzi. Panowie siedzą albo na
szoferce albo w łódce. My z Edytą w szoferce. Drzwi się nie zamykają, ale nic to
byle do przodu Mamy do przejechania 30 kilometrów. Zajęło nam to 3 godziny Gdy
siedzimy w szoferce widzimy zabłocone buty chłopaków Zwisały z dachu szoferki gdzie znaleźli wygodne siedzenie.Przejeżdżamy może
kilometr i zaczyna się jazda. Wyrwy w ziemi głębokie kałuże, potoki no i gdzie nie
gdzie kładki z dwóch pali. Kierowcę trzeba naprowadzać na te pale, by równo
wjechał. Emocji co niemiara za każdym razem. Wystarczy mały błąd i spadamy w
dół. W niektórych miejscach ogromne grzęzawiska. Jedziemy w trzy samochody jeszcze
chyba starsza ciężarówka i toyota równie
wiekowa W pewnym momencie ta druga ciężarówka zakopuje się. Nasza próbuje ją
wyciągnąć. Przy pomocy siły koni mechanicznych i mężczyzn wyciągają ją. Ale
podczas wyciągania, gdy tamta przejechała nasza się zakopała. Wyciąga nas Toyota
. Gdy jesteśmy już na prostej Toyota wpada do rowu. teraz pierwsza ciężarówka
wyciąga toyotę. Cyrk na kółkach. my bawimy się doskonale. Gorąco jak w piekle. Tu
też oglądamy z ziemi cuda dżungli
amazońskiej, bogactwo roślin i zwierząt. Wreszcie po trzech godzinach docieramy
do portu Yavita nad rzeką Atabopo Tu ciekawa sprawa mnóstwo o łodzi barek
pływających z zaopatrzeniem dla wiosek indiańskich. Całe rodziny prowadzą życie
na łodziach i dostarczają towary Indianom. Handel bywa też wymienny. Wodujemy
łódkę i odpływamy. jeszcze zauważyliśmy, że
na wszystkie 3 samochody które przyjechały załadowano towar i ludzi i
pojechały w powrotną podróż. My łodzią płyniemy po rzece Atabopo. Pod wieczór
zatrzymujemy się w osadzie indiańskiej. Śpimy w hamakach . Wokół biegają małe czarne
świnki. W domu indiańskim widzimy przywiązaną
do pala malutką kapucynkę. Pytamy dlaczego jest przywiązana. Matkę
zabili i zjedli a maleństwo chowają. Karmią ją arepą. Edyta postanowiła kupić
kapucynkę za 50 boliwarów. Mała bardzo przylgnęła do niej Dostała imię Rafael.
Oczywiście nie można wywozić kapucynek
ani nimi handlować. Edyta martwiła się co zrobi jak ją złapie policja.
|
ta droga to dopiero wstęp |
|
widać że ekipy remontowe tu pracowały |
|
fajne błotko |
|
ładujemy łódź na samochód |
|
w kabinie widać nogi Sergio |
|
ogromne dziury |
|
pilot naprowadza na prawidłowy tor |
|
no i utknęliśmy |
|
chłopaki pomagają wypchnąć |
|
nasz samochód wyciąga Toyotę |
|
nasz samochód wyciągany |
|
toyota wpadła w rów |
|
zabawa w wyciąganie trwa |
|
wodujemy naszą łódkę |
|
kapucynka na smyczy u Indian |
|
rozkładanie hamaków |
|
Ladowanie łodzi |
|
teraz ładowanie bagaży |
|
zapakowani ruszamy |
|
kościół w Maroa |
|
gaffiti tu też jest |
|
nasz ekwipunek z łódki |
30 września
Niestety to już powrót. Wracamy Orinoko do portu Samariapo. Po drodze
zatrzymujemy się w ślicznym miejscu na
skałach granitowych. Zjadamy obiad. Jest tu pełno motyli. Niestety tu też wsyp
muszek puri-puri. Tak mnie pogryzły, że dostałam uczulenia. Nogi spuchły mi jak balony.
Szybko się zbieramy i ruszamy do poru.. Kapucynka Rafael cały czas dokazuje.
Wchodzi nam na głowy. Widać że dobrze się czuje. Po południu docieramy do
Samariapo Żegnamy Mario i Flaka Mario pokazuje nam dziesiątki pieczątek, które
dostaliśmy przed podróżą i w jej trakcie podróży. Przesiadamy się na jeepa i jedziemy do hotelu w Puerto
Ayacucho. Wreszcie mamy łączność ze światem. Dzwonimy do rodziny. Wieczorem
kolacja z właścicielami hotelu.
|
Dodaj napis |
|
Mario rożadowuje naszą łódź |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
Dodaj napis |
|
gromady motyli |
|
to już koniec podróży żegnaj łódko |
1 października
Wczesnym rankiem ruszamy do Ciudad Bolivar. Droga okropna. Wertepy ,jak
jest asfalt to raczej w zaniku. Jedziemy do późnego popołudnia. Rafael cały
czas dokazuje. Zsikał się Sergio na głowę. Zatrzymujemy się na lunch w
przydrożnej restauracji. Zamawiamy wspaniałe burgery. Nie mają nic wspólnego z amerykańskimi. Doskonałe mięso doskonale
przyrządzone. Podczas tankowania widzimy, że
za bak paliwa do Jeepa Sergio płaci równowartość 7 złotych. To są ceny
paliwa Żyć nie umierać. Paliwo tańsze od jedzenia. Późnym popołudniem docieramy
do miasta. Bardzo nam się podoba. Zatrzymujemy się w posadzie prowadzonej przez
Niemca .Jest to odrestaurowana stara posada Don Carlos. Bardzo klimatyczna. Właściciel uprzedza nas
byśmy nigdzie nie wychodzili, bo jest niebezpiecznie, a jak musimy to tylko
wziąć potrzebne pieniądze i schować je za skarpetkę. To samo mówią Sergio i
Edyta. Ale przecież nie po to przyjechaliśmy do Wenezueli, by się ukrywać w hotelach. Musimy wykupić wycieczkę na
wodospad Salto Angel.
Żeby tam dotrzeć trzeba lecieć samolotem do Canaimy a potem dopiero
wodospady. W posadzie proponują nam wycieczkę, ale jest dużo droższa niż wiemy z
przekazów.
Wychodzimy na ulicę. Jest strasznie gorąco. Jest zupełnie pusto.
Podjeżdża samochód. Kierowca mówi nam, że jest niebezpiecznie. My pytamy o
katedrę. Pokazuje nam jak dojść. Po drodze wstępujemy do biur podróży. Tam
orientujemy się w cenach wycieczek. Są niższe niż w naszej posadzie. Decydujemy
się na trzydniową. Zresztą nie ma specjalnie wyboru. Następnego dnia rano mamy
lecieć do Canaimy.
|
Edyta i kapucynka Rafael |
|
przydrożny stragan |
|
Rafael wszedł mi na głowę |
|
Jestem uroczy |
2 października
Rano przyjeżdża po nas samochód zawozi nas na lotnisko. Jadą z nami Francuzi.
Byli u córki na Martynice i zrobili sobie wycieczkę po Wenezueli. Bagaże
zostawiliśmy w hotelu. Zabraliśmy znów tylko małe plecaczki.
Na lotnisku sporo turystów. Mówią nam, że lot odbędzie się za około
godziny. Jesteśmy po odprawie. Pasażerów wywołują po nazwisku. Wychodzimy na
zewnątrz terminala, by obejrzeć samolot Jimmy’ego Angel, który uznawany jest za odkrywcę tego wodospadu.
Wylądował on na szczycie tego wodospadu i ugrzązł w błocie. Wraz z żoną i załogą przez wiele dni wędrowali, by dotrzeć do
cywilizacji. Szczęśliwie dotarli . Gdy wracamy do terminala okazuje się, że nasz samolot z
odleciał. Na szczęście Wenezuelczycy nie
robią problemu i wsadzili kogoś innego na nasze miejsca, a my polecieliśmy kolejną
awionetką. Widoki z góry boskie. Lądujemy w Canaimie . Spotykamy Francuzów i
przewodnika.. Przewodnik taki trochę dziwny. Zawozi nas do hotelu. Mówi jak
mamy się ubrać. Po przebraniu się
spotykamy ponownie Francuzów. Stajemy osłupiali. Oni są w kostiumach
kąpielowych, my w buciorach długich spodniach i bluzach. Pytamy przewodnika czy
jesteśmy dobrze ubrani on kiwa głową, że tak, Francuzi też pytają on też im
przytakuje. No po prostu cyrk. Wsiadamy na łódkę i płyniemy większą grupą.
Droga rzeką pomiędzy ogromnymi kamieniami. Cały czas przewodnik ostrzega nas
byśmy nie trzymali się burty, bo możemy uszkodzić sobie palce, gdy łódka uderzy
o skałę. A jak tu się nie trzymać jak
łódką rzuca niemiłosiernie. Co jakiś czas zatrzymujemy się, by podnieść
silnik bo za niski poziom wody. Jest bardzo ciepło. Wynika z tego , że Francuzi
ubrali się prawidłowo. Dojeżdżamy na lunch a potem dalsza droga. Późnym
popołudniem dobijamy do brzegu. Widzę że przewodnik bierze latarkę. Bartek
podchodzi do niego i pyta czy ma zabrać latarkę. On beztrosko stwierdza, że
jeśli chce to niech weźmie. Mamy 3 czołówki. Bierzemy wszystkie. Zaczyna się
marsz pod górę. Teraz nasze trapery
zdają egzamin. Idziemy w międzynarodowym towarzystwie. Zaczyna się wieczór. Docieramy do punktu
widokowego wodospadu Angel. Robi niesamowite wrażenie. Widać ile czasu woda
spada z krawędzi wodospadu do niecki.
Wysokość wodospadu to kilometr. Jesteśmy urzeczeni. Można zejść do niecki do której spada woda.
Niektórzy podchodzą Ale robi się coraz ciemniej. Jesteśmy w połowie drogi gdy
zapadają kompletne ciemności. Oczywiście nasz przewodnik ma tylko latarkę dla
siebie. Na szczęście my mamy 3. Zakładamy na czoła a jedną dajemy Francuzce.
Pech chce, że za chwilę Bartka czołówka gaśnie.
W ciemnościach trudno ją naprawić. Tym bardziej, że przewodnik zasuwa z góry
jak szalony . Nie możemy się zgubić. Idziemy razem w świetle latarki. Co i raz
ktoś się potyka lub przewraca. W końcu docieramy do rzeki. A tu niespodzianka.
Przewodnik każe nam zdjąć buty i przejść na drugą stronę. Dno kamieniste, nurt
wartki i jeszcze te ciemności. W dodatku pada deszcz. Klniemy na idiotę
przewodnika. Zanim przeszliśmy to każdy
zamoczył się w rzece. Nie bardzo chce mi się wierzyć, że idziemy w dobrym
kierunku. Po drugiej stronie ciemno i pusto. Natomiast po drugiej stronie dopływu rzeki jest
widoczny camping. Ale cóż przeszliśmy
przez rzekę i co pudło. Przewodnik się
pomylił. Myślałam że go zabijemy. Mieliśmy poobijane przez kamienie palce u
nóg. Na szczęście przewodnik gdzieś zadzwonił i przypłynęła po nas łódź.
Oczywiście przewiozła nas do
oświetlonego campingu, który widzieliśmy na początku..
Tu czekały na nas nasze bagaże, hamaki i grupa turystów z Japonii.
Warunki spartańskie. My zmoknięci zmarznięci
głodni. Szybko się przebieramy. Każdy w to co ma. Próbujemy suszyć
rzeczy ale na dobrą sprawę nie ma gdzie.
Znajdujemy się pod wiatą. Tu jest stół, wiszą hamaki i są dwie toalety. To
wszystko. Zjadamy szybko kolację i teraz rozdziawiamy usta. Warunki są tu
spartańskie. Hamaki, jakieś derki do przykrycia, oczywiście nie pierwszej
czystości. Śpimy w ubraniach. A Japonki Boże miłosierny białe piżamki, białe
szlafroczki, białe kapciuszki . Cudacznie to wygląda. Na dodatek wszyscy są tak
samo ubrani. Szybko gaśnie światło z agregatu i zasypiamy. W nocy
jest zimno. Jak się nakryję to mi zimno od spodu . owijam się jak kokon i
zasypiam.
|
samolot Jimmi'ego Angela |
|
widok z samolotu |
|
Tepui czyli wypiętrzony płaskowyż |
|
wodospady Sapo |
|
wodospady Hecho |
|
Tepui z daleka |
|
na rzece z przewodnikiem |
|
piękne widoki |
|
trasa nas urzeka |
|
dymiący wodospad Angel |
|
to ma prawie 1 km wysokości |
|
woda spadająca do niecki |
|
Angel jest cudny |
|
ładne kwiatki |
|
wodospad w całej okazałości |
|
caming i japonki w piżamach |
3 października
Pobudka wcześnie rano. Pogoda cudna. Widoczność wspaniała i widok że klękajcie narody. Przed nami wodospad w całej okazałości. Jesteśmy tak
szczęśliwi z Bartkiem, że szczęście aż nas unosi. Robimy mnóstwo zdjęć. To trzeba
zobaczyć i przeżyć żeby zrozumieć co czujemy. Po śniadaniu powrót do Canaimy.
Teraz droga lepsza , bo z prądem. Bardzo często zatrzymujemy się i wyciągany jest
silnik, bo za mało wody. W końcu docieramy do naszego hotelu.
Teraz będziemy oglądać
inne wodospady znajdujące się w okolicy.
Wsiadamy do łódki i jedziemy pod
wodospady Salto El Sapo, i El Sapita. Po drodze
podziwiamy przepiękne widoki. Przebieramy się w kostiumy kąpielowe ,
Przechodzimy za kurtyną wody pod skała. Jesteśmy cali mokrzy ale bardzo
zadowoleni. Mamy ubaw z jednego wycieczkowicza któremu nadaliśmy ksywę „kochaś”
bo cały czas kleił się do swojej towarzyszki, aż mu spodenki spadały. Wchodzimy
na szczyt wodospadu, by zobaczyć piękną
lagunę z góry. Widok imponujący. Zejście po skałach tak zwietrzałych jakbyśmy chodzili po schodkach. Skały się świecą w słońcu bo pełno
w niej miki. Woda jest zabarwiona na czerwono ze względu na dużą zawartość
minerałów. Późnym popołudniem wracamy do hotelu. Po drodze Francuska opowiada
nam o ich przygodzie z paszportem. Mąż schował tak paszporty, że nie mogli
znaleźć. Szukali kilka dni. Byli tak zdesperowani, że chcieli iść do ambasady,
by zgłosić zagubienie paszportów. Wstrzymywali się jednak, bo to by oznaczało konieczność
przedwczesnego powrotu do Francji. . Dzisiaj rano paszporty znalazły się schowane do nieużywanej kieszeni w
nieużywanej torebce. Do wieczora spacerujemy po wiosce, lagunach nad brzegiem
rzeki. Jutro powrót do Ciudad Boliwar.
4- 5 października
Rano lot do Ciudad Bolivar. W
posadzie wita nas właściciel. Po zakwaterowaniu ruszamy do miasta. Musimy kupić
bilety do Caracas. . Przejazd autobusem
nocnym. Kupujemy bilety, płacę kartą. Kobieta zamiast PIN-u każe mi napisać
swój numer telefonu. Jesteśmy zdumieni ale cóż co kraj to obyczaj. Kręcimy się
trochę po mieście . Szukamy jakiejś fajnej restauracji, ale nic ciekawego nam
się nie trafia. Wracamy do hotelu. Pakujemy się i wieczorem ruszamy do Caracas.
Autobus super. Niestety dostaliśmy miejsca w piętrze. W autobusie zimno jak na
Antarktydzie. .Po długich targach z obsługą przenoszę się na dół autobusu. Tu też zimno,
ale przynajmniej nie kołysze tak jak na
górze. . Wczesnym rankiem docieramy do Caracas. Jedziemy na lotnisko. Tu chcemy kupić bilety do Ekwadoru. Z przewodnika wiem że bezpośrednie loty mają linie kolumbijskie. Idziemy do okienka a tu wstrętna baba nie chce mi sprzedać biletu w jedną stronę. Twierdzi że muszę kupić w dwie strony.Tłumaczę że dalej lecimy do Brazylii i nie wracamy. Tak się zaparła że nie kupiłam. Wściekła zaczęłam szukać innych przewoźników. Dowiedziałam się że są jeszcze linie Santa Barbara ale otwierają później. Z bagażami idziemy na śniadanie. Humory raczej nam nie dopisują. Gdy otwierają okienko kupujemy bilety w jedną stronę na wylot wieczorem. Zostawiamy bagaże i ruszamy do Caracas. Wysiadamy w centrum. Oglądamy główny plac i katedrę, budynki rządowe. Cały czas ktoś nas zaczepia że tu jest niebezpiecznie . Chcemy wejść do metra. Jakiś człowiek zatrzymuje nas i ostrzega że metro jest niebezpieczne dla turystów. Bartek kupuje pamiątkowy bilet do metra i postanawiamy wrócić na lotnisko. Łazimy po sklepach lotniskowych. W końcu stajemy do odprawy. Okazuje się, że kolejka straszna i posuwa się bardzo powoli. Przed przekroczeniem bramki do odprawy trzeba zapłacić 50 dolarów za wyjazd. Dokonujemy opłaty i przechodzimy bramkę. Kolejka nic się nie przesuwa, a godzina odlotu naszego samolotu się zbliża. Gdy mamy podchodzić do okienka okazuje się że nie mamy wypełnionej deklaracji. Żeby ją dostać wrócić za bramkę. Chcemy wyjść ale nie można. Przeskakujemy pachołki i bierzemy druczki. Teraz okazuje się ze musimy ponownie zapłacić po 50 dolców za przekroczenie bramki. Można dostać szału. Usiłuję wytłumaczyć że już płaciliśmy ale bezskutecznie. Płacimy ponownie bo przecież za chwilę mamy samolot. podchodzimy do okienka. Nasza kolejka jeszcze nie przeszła. Dwa stemple w paszporcie i biegiem do bramki. A tu niespodzianka. samolotu jeszcze nie ma . jest duże opóźnienie. Siadamy i na spokojnie pijemy kawę. łazimy po sklepach. Mierzymy różne rzeczy. W końcu komunikat. jest nasz samolot. Podchodzimy do bramki by wejść na samolot a ja stwierdzam że nie mam przewodnika. Miałam go w ręku bo cały czas coś sprawdzałam. Jest to jedyne źródło wiedzy o Ekwadorze. Biegiem wracam do ostatniego sklepu. Gdy kobieta mnie zobaczyła z daleka wybiegła z przewodnikiem. szczęśliwa wracam. Na szczęście czekali na mnie na bramce. Z ulgą siadłam w samolocie. Żegnaj Wenezuelo.
|
Dodaj napis |
|
wjeżdżamy do Caraca |
|
owalna sala w Kapitolu |
|
katedra w Caracas |
|
Kapitol |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz