środa, 14 czerwca 2017

Islandia 13 czerwca

13 czerwca

Budzę dzieciaki o ósmej. Leniwe śniadanko i koło 9.30 wyjeżdżamy z pensjonatu. Bardzo dobrze nam się tu mieszkało. Apartament dwupokojowy z kuchnią do naszej dyspozycji. Jedziemy w kierunku miasteczka Reykjahlid. Zaglądamy do apteki po środek na opryszczkę, a w markecie kupujemy produkty na dzisiejszy obiad. Potem ruszamy w kierunku wulkanu Krahla.

Po drodze zatrzymuje nas piękna, błękitna laguna po środku lądu. Okazuje się, że jest to zakład przetwarzania diatomitu, czyli okrzemków. To właśnie głównie dzięki krzemowi wiele zbiorników wodnych na Islandii ma swój charakterystyczny, błękitno - mydlany kolor. Po krótkiej sesji zdjęciowej ruszamy dalej, na geotermalne pole Hverarond. Jest pełne ciągle bulgoczących oczek błotnych i kominów dymiących parą. Wszędzie unosi się  zapach zgniłych jajek. Krajobraz trochę kosmiczny. Do tego kolorowe skały. Wszystko robi niesamowite wrażenie.
Dojeżdżamy do kaldery wulkanu Krahla. U jego stóp znajduje się gigantyczne pole geotermalne, które zasila turbiny pobliskiej elektrowni. Również tutaj pełno jest mniejszych i większych krzemowych oczek oraz bulgoczących, szarych błotnisk. Największe jezioro to krater Viti, na szczyt którego się wspinamy. Z góry obserwujemy wodę o cudnym, szmaragdowym kolorze. Dwa pozostałe kratery miały już nieco inny, bardziej szary odcień i nie były tak przejrzyste. W okolicy jest pełno różnokolorowych wzgórz, gdyż ich powierzchnia pokryta jest wieloma pierwiastkami pochodzenia wulkanicznego, w tym w szczególności siarką. To właśnie dzięki siarce tutejsza roślinność ma bardzo charakterystyczny, niemal neonowy, zielony kolor.

Ruszamy pieszo na rozlewiska lawy, które powstały niespełna 40 lat temu. Podobno pewna jego część miejscami jest jeszcze ciepła. Faktycznie, miejscami można było zaobserwować pewne różnice na zasadniczo ciemnoszarej, wulkanicznej powierzchni. Poruszamy się najpierw ścieżką, a potem idziemy przez sam środek wielkiego pola lawowego. Jest ono pełne ostrych, wysokich słupów, świadczących o gwałtownym stygnięciu lawy, która nie mogła znaleźć ujścia. Ze szczytu krateru naszym oczom okazuje się sięgająca niemal po horyzont dolina, która jest w całości pokryta podobnymi śladami. Są to pozostałości po wielkich erupcjach wulkanu, jakie miały wielokrotnie miejsce w XVIII i XIX wieku.

Po drodze nad jezioro Myvatn zajeżdżamy ponownie do Reykjahlid. Musimy kupić nową baterię do pilota od samochodu - coraz częściej samochód traci z nim komunikację i istnieje ryzyko, że za którymś razem nie uda nam się dezaktywować immobilizera. Nad jezioro docieramy popołudniu. Zatrzymujemy się w Dimmuborgir. Fundujemy sobie ponad godzinną wycieczkę pośród wysokich kominów lawowych i innych, dość ciekawych i niespotykanych wulkanicznych skał. Tu wreszcie widzimy dużo zieleni, zwłaszcza niewielkie brzozy. Oglądamy charakterystyczny łuk, nazywany przez miejscowych kościołem (ponownie, nigdy tu nie było żadnego kościoła - przyp. ML) oraz kilka innych, dziurawych skał.

Dalej na południe odwiedzamy lawowy cypel hofdi - wdzierający się w taflę jeziora Myvatn park. Tu po raz pierwszy od naszego przyjazdu mamy okazję zobaczyć roślinę wyższą od nas - są to nareszcie przyzwoite drzewa, głównie brzozy. Granica parku to klify, z których można w wielu miejscach obserwować dziwaczne skały na środku jeziora - słupy lawy, która gwałtownie zastygła w kontakcie z wodami jeziora, a także wiele gatunków ptaków. Chodząc po gęstym parku można zapomnieć, że jest się na Islandii, która zazwyczaj zieleni się jedynie dzięki porostom i mchom. Dodatkowym plusem obecności między gęstwinami jest możliwość chociaż krótkiego odpoczynku od wiatru. Po godzinie wracamy do samochodu i jedziemy na południowy brzeg jeziora. Tam, w Skutustadtagigar oglądamy zupełnie inne oblicze tego samego jeziora. Nie ma tu już ostrych, dziwacznych skał, przy brzegu jest natomiast dużo tzw. pseudokraterów, tj. kraterów powstałych w wyniku wybuchów pary wodnej. Żeruje tu mnóstwo ptaków, a także Halina z Eweliną, które polują na nie z aparatami. Kolejny godzinny spacer dobiega końca. W międzyczasie pogoda zaczyna się psuć - wzmaga się wiatr i zaczyna kropić deszcz. Decydujemy się jechać prosto do Akureyri. Po drodze robimy krótki przystanek nad wodospadem Godafoss (uwaga - nie mylić z innym wodospadem Godafoss, na którym również byliśmy).

Dojeżdżamy do fiordu, w głębi którego ma się znajdować 15 tysięczne miasto. Naszym oczom ukazuje się bardzo rozległa miejscowość, a na środku fiordu mienią się światła pasa startowego, usypanego na wodach zatoki. Wjeżdżamy do miasta i szukamy naszego noclegu - mają to być czerwone drzwi w alejce obok sklepu fotograficznego. Poszukiwania wejścia do Krainy Czarów utrudnia fakt, że na tej ulicy są w niewielkich odległościach aż trzy sklepy fotograficzne - co jest o tyle ciekawe, że przez poprzedni tydzień nie widzieliśmy ani jednego, a przejechaliśmy 3/4 kraju. W końcu udaje nam się znaleźć właściwe drzwi, które otwieramy kodem. Następnie ponownie wpisujemy drugi kod, aby z magicznej skrzynki wypadł klucz do naszego apartamentu. Nowoczesna technologia w połączeniu z brutalną siłą zapewniają nam wstęp do apartamentu.Trzeba dodać, że nie tak szybko poradziliśmy sobie z otwarciem skrzyneczki. Wbijamy kod i nic.Wszelkie próby otwarcia spełzają na niczym. Ewelina idzie na górę sprawdzić, czy przypadkiem nie otwiera się drzwi tym kodem ale nie. Potrzebny jest klucz. W końcu wbijam jeszcze raz kod pociągam za klapkę , ale do dołu i zwycięstwo. Mamy klucz. Trochę techniki i problemiki.  Okazuje się, że jest to hotel całkowicie bezobsługowy - obsługa pewnie pojawia się tylko na chwilę w ciągu całego dnia, aby posprzątać. Okazuje się przy tym, że miasto ma ciekawy system parkowania. Parkingi w centrum są bezpłatne, jednakże w dni powszednie pomiędzy 10 a 16 postój na nich nie może trwać dłużej, niż godzina lub dwie - w zależności od strefy. W celu umożliwienia służbom weryfikacji należy za szybą położyć kartkę z zapisaną godziną rozpoczęcia parkowania. Apartament dwupokojowy wyposażony doskonale. Gotujemy sobie obiad i leniuchowanie.Właściwie to Mikołaj rządzi w kuchni. Serwuje klopsiki  na puree ziemniaczanym. Ja zajmuję się w tym czasie blogiem, a Ewelina robi za pomocnika kucharza. Obiad jak zwykle doskonały.
koniki czekają na otwarcie bramy

jeszcze jedna kaczuszka

Myvatn i pseudokrater

inne kaczuszki

owce są wszędzie

para biało-czarne

śliczny rudasek

przed wodospadem Godafos
błekitna laguna przy fabryce

dymiące kominy

na polu geotermalnym

na polu geotermalnym

na polu geotermalnym

na polu geotermalnym

bulgocząca magma

na polu geotermalnym

krater z magmą

na polu geotermalnym

Dodaj napis

na polu geotermalnym

na polu geotermalnym

Dodaj napis

Dodaj napis

wybuchający gejzer

Dodaj napis

na polu geotermalnym

na polu geotermalnym

Dodaj napis

Dodaj napis

krater Viti

krater Viti

Dodaj napis

Dodaj napis

inne oczko

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

pole magmowe

pole magmowe


Dodaj napis

słupy magmowe

słupy magmowe

kwiatki na polu magmowym

kwiatki na polu magmowym

Dodaj napis

magma zwana kościołem

ptaków wszędzie pełno

ptaków wszędzie pełno

ptaków wszędzie pełno

słupy magmy w wodzie

słupy magmy w wodzie

ptaków wszędzie pełno

Dodaj napis

Dodaj napis

ptaków wszędzie pełno

ptaków wszędzie pełno

ptaków wszędzie pełno

ptaków wszędzie pełno

ptaków wszędzie pełno

ptaków wszędzie pełno


Dodaj napis

piękny wodospad Selfoss

dojeżdżamy do Akurjeri

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz