środa, 13 listopada 2019

Kolumbia 13 listopada

13 listopada 2019 r.

Park Tyrona
W nocy prawie zakończyłam zaległości z blogiem. Marcin o 7 rano oświadcza , że trzeba iść na śniadanie. Ja bym jeszcze pospała, ale trudno mus to mus. Śniadanie jak zwykle znakomite. Uświadamiam sobie, że kończy się nam kasa. Trzeba iść wymienić. Idziemy do kantoru. Kurs najlepsy z możliwych dotychczas. Gdy mam płacić  zauważam, że miałam otwarty plecak. Zaczynam szukać komórki, ale jej nie mam. Nie mówię nic Marcinowi. Wracamy do hotelu. Szukam w pokoju  - nie ma. Proszę Marcina, żeby zadzwonił do mnie. Dzwoni, a tu cisza. Lecę do restauracji, gdzie jedliśmy śniadanie , też nie ma. No to jestem załatwiona, myślę sobie. Przecież w komórce mam wszystkie rezerwacje. W pokoju jeszcze raz wyrzucam wszystko z plecaczka, ale nie ma. Zaczynam pakować plecak na wycieczkę. Nagle czuję ,że coś jest w bocznej kieszeni. No jest. Ulga ogromna. Telefon nie dzwonił. bo Marcin dzwonił z whatssapa a mój telefon nie był zalogowany. Dobrze że skończyło się tylko na strachu. Taksówką jedziemy do Parku Tyrona. Przed wejściem kupujemy bilety. Zostajemy zaobrączkowani aż dwiema opaskami. Przed wejściem jest informacja. Facet pokazuje nam, że tylko w jednym miejscu można się bezpiecznie kąpać. Bilety na łódź można kupić na miejscu w przystani. Na samym początku trasy jest jakaś mała 1 godzinna trasa "mirador". Trasa ma  3 szlaki. My ambitnie wybieramy najdłuższą. Nikt tą trasą nie idzie. Jest bardzo fajna lekko pod górkę, ale między drzewami, korzeniami. Po drodze mijamy skały w kształcie jaja z wydrążoną dziurką. Niestety nie wiemy o co chodzi, a w przewodniku nic na ten temat nie ma. Docieramy na wzgórze skąd rozciąga się piękny widok na zatoczki. Potem znowu w dół, by wejść na górę. Jesteśmy kompletnie mokrzy. Wygląda tak jakbyśmy wyszli z wody. W końcu szlakiem docieramy na plażę  Canaveral. Dalej nie ma szlaku. Idziemy plażą i docieramy do jakiegoś ośrodka. Kobieta pokazuje nam drogę do Cabo San Juan, gdzie zamierzamy dotrzeć. Ja chciałam  dojść do wioski indiańskiej Pueblito, ale niestety teraz nie można tam chodzić. Bardzo żałuję, bo bardzo chciałam pójść , bo tam są wykopaliska z okresu przedkolumbijskiego. Idziemy trasą wzdłuż morza, ale po lesie. Raz się zbliżamy do morza to znów oddalamy. Tak przez dwie godziny. Po drodze u Indian Arhuocas kupujemy wyciskany sok pomarańczowy. Był pyszny. Na plażę la Piscina docieramy o 14. Szybko łapiemy maski  i wskakujemy  do wody, Wprawdzie nie ma tu rafy koralowej, ale  zawsze coś można pooglądać. Jest trochę kolorowych ryb. Niektóre duże niebieskie z żółta plamką, różowo-żółte,  żółto- niebieski i mnóstwo małych w paski  prawie przezroczystych. O trzeciej ruszamy na jedną z najpiękniejszych plaż świata Cabo San Juan. Gdy docieramy tam najpierw zajmujemy się kupnem biletów na łódź. Okazuje się , że jest tylko jedno miejsce. Najpierw mówią nam, że nie ma mowy, ale kapitan widząc moją nieszczęśliwą minę powiedział, żebym się nie martwiła i wszystko będzie dobrze. W końcu sprzedają nam bilety, z tym że Marcin musi siedzieć na podłodze. Kapitan każe nam iść za sobą. Musimy przejść przez wodę. W morzu stoi tylko jedna łódka. Ja wyobrażałam sobie, że to będzie stateczek. W końcu płyniemy godzinę. Robimy zdjęcia plaży. Okazuje się ,że tutaj też bezpiecznie ludzie się kąpią. Żałujemy, ze tak długo byliśmy na plaży Piscina. Plaża jest cudna. dwie zatoczki przedzielone  wznoszącą się nad nimi górą. Po bokach majestatyczne głazy. Marcin zastanawia się jak my wsiądźmy do tej łodzi. Obsługa przynosi kamizelki. Dla Marcina i jeszcze 3 pasażerów nie starczyło kamizelek. Wrzucają nasze bagaże do luku. Przyciągają łódź do brzegu, ale i tak żeby wsiąść trzeba  wejść do wody. Przy łódce stoi chłopak. Każe stanąć na swoje udo i odepchnąć się od podłoża i próbować wejść do lodzi,. Niektórym  trzeba pomagać i wciągać ich siłą. Gdy wchodzimy do łódki kapitan usadza nas na ławkach. jesteśmy ściśnięci jak śledzie. Marcin dostał miejsce na jakimś wiadrze  wstawionym w koło ratunkowe. Żartujemy, że jest najbezpieczniejszy. Pytam Marcina jak będzie robił zdjęcia,  to stwierdził, że wyciągnie aparat z luku. Gdy ruszyliśmy zaczęła się ostra jazda bez trzymanki. Łódź tak szarpnęła, że Marcin na swoim wiadrze pojechał do tyłu. Kapitan zdecydował, że Marcin jednak będzie siedział na podłodze. Pęd jest tak wielki,   że wokół łódki rozbryzguje się woda. My jesteśmy mokrzy. Na dodatek łódka podskakuje na  falach i spada z hukiem w dół. Łódź jest przepełniona. Ostra jazda bez trzymanki. Mam całe okulary zalane wodą., usta słone.. Takiej jazdy się nie spodziewaliśmy. Raczej spokojnej podróży statkiem z oglądaniem zatoczek po drodze. A tu wyścigi motorowodniaków Po 50 minutach takiej jazdy docieramy do Taganga, Tu też wysiadanie to cyrk. Panie muszą się rzucić w objęcia młodego Kolumbijczyka , który mocnym chwytem ratuje je przed upadkiem. Łapiemy taksówkę i jedziemy do hotelu. Tu zmywamy z siebie  sól . Po podróży łódką jesteśmy cali w soli. Po szybkim prysznicu idziemy coś zjeść, Trafiamy do knajpki w dzielnicy restauracyjnej. zamawiamy ceviche i rybę ,. Wszystko doskonałe. Gdy wracamy do pokoju Marcin pada, a ja załatwiam check-in na jutrzejszy samolot, samochód na lotnisko i rezerwację hotelu w Medelin.

jakieś dziwne jajka z dziurką

a podobno nic na kamieniu nie wyrośnie


dzienle przejście

mrówki liściarki

Dodaj napis


nasza pierwsza plaża

tu też rosną kaktusy

ciekawe skały

Dodaj napis

ciekawe skały



Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Indianka w swoim stroju

piękne widoki

Dodaj napis

pijemy sok u Indian

przejście przez potok

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Marcin w kąpieli

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

piękna plaża

Dodaj napis

Dodaj napis

piękna plaża

Dodaj napis

wsiadamy do łódki

Dodaj napis

płyniemy


kolacja
na szlaku
na łódce


Dodaj napis

Dodaj napis
Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

Dodaj napis

tą łódką mamy płynąc

pasażerowie łódki

1 komentarz:

  1. Kamienie w kształcie jajek, które spotkaliście w Parku Narodowym Tayrona, znajdują się na ścieżce edukacyjnej zwanej Szlakiem Dziewięciu Kamieni. Kamienie są pozostałością starożytnego ludu Taironów, którego potomkami są odizolowani od cywilizacji Indianie Kogi, należący do ostatnich prekolumbijskich plemion żyjących zgodnie ze swymi tradycjami.
    Na ścieżce utworzono dziewięć stacji, w każdej z nich można spotkać inny kamień, przybliżający nam postrzeganie świata przez Taironów, którzy traktowali naturę jak żywy organizm, wrażliwy na zmiany, mogący chorować, którym należy się opiekować, chronić go i stale nad nim czuwać.
    Kamienie w symboliczny sposób mówią o wszechświecie i komunikacji z kosmosem, tajemnej wiedzy o roślinach leczniczych, umożliwiającej uzdrawianie chorych, ceremonialnych pochówkach, do których wykorzystywano zagłębienia między skałami, czy o ukrytych strażnikach strzegących lasu, którymi byli wojownicy zamienieni w kamień. Pierwszą stację, nazywaną Przekrocz próg, tworzy kamienny portal, który jest symbolicznym przejściem do innego świata, ostatnia skupia się na Gwieździe Polarnej.
    Być może dziewięć kamieni odnosi się także w jakiś sposób do dziewięciu światów, tworzących wszechświat Indian Kogi. Według wierzeń Kogi stwórcą świata i złych duchów jest Bogini Matka, która stworzyła dziewięć światów równoległych, umieszczonych jeden nad drugim. W piątym ulokowała pierwszych ludzi. Społeczności Kogi przewodniczy kapłan, zwany mama, przechodzący dziewięcioletnie wtajemniczenie, podczas którego nie wolno mu jeść mięsa ani uprawiać seksu.
    Prawdopodobnym jest, że Dziewięć jest magiczną cyfrą Indian Kogi. Szkoda, że nie mogliście ich odwiedzić, by ich o to zapytać.

    OdpowiedzUsuń