poniedziałek, 12 lutego 2024

Australia 2005

 Australia 2005 

Część wschodnia od północy po południe

1 września

Dziś wylatujemy do Australii. Lecimy do Frankfurtu a potem Malezyjskimi liniami do Kuala Lumpur i stamtąd do Brisbane. zajmie to nam około 27 godzin w podroży. Za bilety w dwie strony płacimy 4825 zł

2 września.

Lądujemy w Kuala Lumpur o 6 rano. Dworzec pusty. Jest mi zimno i spać się chce. Pocieszam się,  że to już rzut beretem do Australii. Jakież jest moje zdziwienie, gdy okazuje się, że to jeszcze kolejne 9 godzin lotu. W Brisbane lądujemy po 19 czasu miejscowego. Po odprawie wymieniamy pieniądze i jedziemy do motelu Formula 1 . Marzymy tylko o kąpieli i spaniu.

3 września

Po śniadaniu przedłużamy pobyt w hotelu o kolejną noc. Dowiedzieliśmy się, że dzisiaj jest w mieście święto rzeki. Trochę obawiam się iść z całą gotówka na jakiś festyn. Pytam w recepcji o możliwość przechowania gotówki w sejfie. Recepcjonistka bierze ode mnie pas z pieniędzmi i to wszystko. Nie zastanawiam się nad tym, że nie mam żadnego pokwitowania ani klucza do sejfu. Szczęśliwa, ze pieniądze są bezpieczne zostawiam wszystkie moje środki na podróż. Jedziemy do centrum.   Wykupujemy bilety na autobus obwożący turystów po mieście. Kupujemy bilety  na jutro na autobus do Harvey Bay. Objeżdżamy miasto,  ale nie robi na nas wrażenia. Robimy zdjęcia na punkcie widokowym kangura. Wieczorem zachwyceni jesteśmy pokazem sztucznych ogni. Pokaz robi na nas piorunujące wrażenie. I z takim wspomnieniem o Brisbane wracamy do motelu.. w recepcji jest już nowa zmiana. Gdy pytam o mój pas z pieniędzmi recepcjonistka podaje mi leżący na blacie pas z kasa. Jestem zdumiona. Nikt nie schował go do sejfu i parę tysięcy dolarów tak sobie luzem leżało. Na szczęście nic nie zginęło.

na święcie rzeki

na święcie rzeki

na święcie rzeki

feeria fajerwerków

na punkcie widokowym

na pukcie widokowym kangura











4 września

Wyprowadzamy się z hotelu i  autobusem  Greyhound  wyruszamy o 10.00. do Harvey Bay, gdzie  docieramy przed 17. Po drodze zatrzymujemy się na lunch. Zjadamy chip and fish. Danie pyszne. Zatrzymujmy się w Dolphin Bay Resort . Załatwiamy wycieczki na Frazer Island i na kolejny dzień na  oglądanie wielorybów . Kupujemy bilety autobusowe do Cairns. Kobieta w okienku jest trochę zaskoczona, że kupujemy na tak daleka trasę i uprzedza nas ze podróż będzie trwać  około 24 godzin. My nie zrażamy się tym. Powrót do Brisbane i przelot samolotem do Cairns zajmie nam też  dużo czasu, a dodatkowo koszt biletu powrotnego do Brisbane i biletu lotniczego do Cairns będzie byłby o całe niebo wyższy.

5 września

Fraser Island to największa wyspa piaszczysta na świecie.- 120 km długości i 15 szerokości Wpisana na listę UNESC0. Wyjeżdżamy wcześnie rano. Jest nas kilkanaście osób. Przejeżdżamy promem na wyspę. Docieramy na cudownie białą plażę. Pierwszy raz widzę tak biały piasek. Wygląda jak śnieg. Jednak nie jest to piasek na plaży morskiej. Jesteśmy nad jeziorem. Na wyspie jest kilka jezior. Są krystalicznie czyste. Można się w nich kapać. Potem jedziemy na kolorowe skały Pinnacles. Jedziemy do wraku statku ‘MAHENO’ . Stoi on na szerokiej ubitej plaży. Jeżdżą po niej samochody i lądują samoloty.. Następnie zaczynamy wędrówkę po wyspie. Szlaki są wyznaczone . Właściwie chodzi się po podestach, by nie niszczyć natury , bogactwo przyrody przeogromne. Różnorodność zadziwia. Na wyspie spędzamy cały dzień. Wracamy zmęczeni, odurzeni świeżym powietrzem i przyrodą, a także zauroczeni wyspą. O wyspie wcześniej wspominała mi  dziewczyna Ania Chmiel, która pracowała ze mną w Servipolu  i była  w podróży poślubnej w Austalii. Wyspa Fraser najbardziej jej się podobała. Wieczorem tylko kolacja i spać. Jeszcze daje nam się we znaki zmiana czasu.

na Fraser Isalnd

trzeba chodzić po podestach

wraki statków


piękna plaża

plaża szeroka jak stół

na plaży parkują samochody i lądują samoloty

kolorowe skały

bogata roślinność

cudne pióropusze 

niebosiężne drzewa

bogactwo roślin

na plaży

śnieżnobiała plaża

jeziora ze słodką wodą

woda ciepła i zcysta

to nie śnieg to biay piasek

wycieczka po wyspie

bogactwo roślin


te pnącza zabijają drzewo




kolorowe skały

Stasiu na plaży



wrak statku Maheno



kapiel w rzeczce





6 września

Rano rozliczamy się w hotelu. Ostawiamy bagaże w przechowalni. Wyruszamy statkiem na oglądanie humbaków. W okresie od lipca do  końca października do zatoki Hervey Bay wpływa ponad 3 tysiące humbaków. Nie wiadomo dlaczego tak licznie wpływają do stosunkowo niewielkiej zatoki. Przypuszcza się, że nowonarodzone humbaki w spokojnych wodach mogą nabrać trochę tłuszczu, a dorosłe osobniki  odpoczywają nabierając sił po okresie godów i porodu. Tak czy inaczej jest możliwość zobaczenia tych pięknych ssaków morskich. Wykupujemy bilety na statek wycieczkowy z gwarancją zwrotu za bilet gdy nie zobaczymy humbaka. Podekscytowani płyniemy statkiem około godziny. I są . Wysuwają grzbiety znad wody. Niestety zrobienie zdjęcia to marzenie. Grzbiety, płetwy widzi się przez moment. Zrobienie zdjęcia graniczy z cudem. Staramy się jak możemy, ale nic. Dodatkowo mamy pecha, bo jak humbak wyskoczył z wody, to my byliśmy z drugiej strony statku. Udało nam się zobaczyć ich pyski wysunięte nad wodę, płetwę, która nam machał jeden humbak i wiele grzbietów wielorybich pływających  po kilka sztuk.Trochę rozczarowani, ale też pełni wrażeń wracamy na ląd. Zjadamy obiad i zabieramy bagaże i jedziemy na przystanek autobusu. Ruszamy do Cairns. Autobus komfortowy. Prawie pusty. Zatrzymuje się co jakiś czas. Można skorzystać z toalety oraz cos zjeść.

humbaki wyskakujące z wody 


to jest widok marzenie





tu widać tylko kawałek grzbietu




na pożegnanie pomachał nam płetwą

hej jestem tu








7 września

Noc w autobusie. Cale szczęście ze prawie pusty. Rozłożyliśmy się na siedzeniach z tyłu i spaliśmy. Rano przerwa na śniadanie. zjadamy co nieco a kawa stawia nas na nogi. Prawdę mówiąc jestem wykończona, chociaż przecież na narty do Włoch tez jeździłam autobusem. Na lunch zatrzymujemy się w przydrożnym barze. Oczywiście fish and chips. Pychota. Ryba tak świeżą pachnącą ze chyba nigdy takiej nie jedliśmy. Około 17 docieramy do Cairns. Taksówka jedziemy do motelu Cairns Comfort Sheridian. Po krótkim relaksie idziemy rozejrzeć się po mieście. Miasto typowo turystyczne. Pełno agencji turystycznych sprzedających wycieczki. Mnóstwo sklepików z pamiątkami.. Oglądamy didgeridoo – instrumenty aborygenów. Tu oczywiście wszystko wykonane maszynowa. didgeridoo to długa trąba ale wyżłobiona przez termity. Robimy rozeznanie dotyczące wycieczek na rafy. Widzimy tez możliwość wykupienia wycieczki  do parku narodowego kakadu. Ceny wydają się być przystępne. Stasiu uważa ze cena jest z przelotem do Darwin. Jestem raczej sceptyczna co do tego. Postanawiamy sprawdzić o jutro jak wrócimy z Kurandy.




 






8 września

Kuranda to górskie miasteczko położone tuz przy Cairns. Samo dostanie się do tego miasteczka to dodatkowa atrakcja. Wstajemy wcześnie. Jedziemy kolejka linowa. Jest to gondola która zatrzymuje się w ciekawych miejscach. Korzystamy z okazji wysiadamy na obu przystankach, by podziwiać widoki i wodospady. Najbardziej zachwyca nas bujna zieleń i różnorodność ptactwa. Po półtoragodzinnej podniebnej podróży docieramy do miasteczka. Kurandzie odwiedzamy park zwierząt australijskich, park ptaków i motyli. Robimy sobie wycieczkę szlakiem do wodospadu, a potem  na punkt widokowy skąd widać Cairns. Oczywiście robimy mnóstwo zdjęć z kangurami, misiami koala i ptaszkami. . o 14 mamy powrotny pociąg do Cairns. Jest to ciuchcia zbudowana w XIX wieku. Trasę 34 kilometrów pokonuje w godzinę. Pokonuje 15 tuneli  a na ostatnim odcinku wysokość 300 metrów. Ciuchcia  bardzo nam się  podoba. Zmęczeni ale zadowoleni wracamy do hotelu. Po krótkim odpoczynku idziemy na miasto. Bardzo mi się podoba miejsce, gdzie morze podczas przypływy zajmuje cześć chodnika. Ma się wrażenie ze miasto stanowi jedność z morzem. Wchodzimy do biura podroży by załatwić wycieczkę na jutro na rafy koralowe. W biurze natykamy się na dziewczynę z Polski. Załatwiamy wycieczkę na rafy. Ona proponuje nam wyjazd w okolice Zielonej Wyspy. Poleca i mówi, że swoja mamę tez tam zabrała. Decydujemy się po takiej rekomendacji. Jednocześnie dopytujemy się o wycieczki do Kakadu NP. Dziewczyna nam wszystko wyjaśnia i przedstawia koszty. Podejmiemy decyzje jutro po powrocie z r4af.Na kolacje idziemy do polecanej przez przewodnik Pascala tłumaczony z przewodnika Lonely Planet. Zamawiamy fish specials. Siedzimy nad samym morzem. Jest cudownie ciepło, ale morska bryza schładza powietrze. Gdy kelner zaczyna przynosić  talerze i sztućce zaczynam się niepokoić. Po jednej i drugiej stronie talerza cała bateria dziwnych narzędzi. Do czego to służy. Gdy przynoszą nam załamana. Ogromny półmisek owoców morza jestem załamana. Jak to jeść. Homary ostrygi małże, krewetki, ośmiornice i bóg wie co jeszcze. Stasiu ostrożnie bierze się za frytki. Ja obserwuje ludzi przy stoliku obok. Oni tez maja taki półmisek. Oni jedzą pacami, wiec my tez. Widzę ze nikt nie przejmuje się etykieta. Wszystko przepyszne, świeże, cudnie doprawione. D2o tego pyszne winko. Kolacja super.









































































9 września

Wstajemy wcześnie. Śniadanie i oczekiwanie na samochód, który zabierze nas do portu. Wszystko odbywa się sprawnie. Wchodzimy na statek. Tu godzinna podróż. Odprawa dotycząca pływania po rafach. płyniemy godzinę. Na statku podchodzi do nas młody mężczyzna. Jest Polakiem. Jest na wakacjach. Usłyszał ze rozmawiamy po polsku i dołączył do nas. Gdy docieramy na miejsce wskakujmy do wody i zapominamy o świecie bożym. Świat podwodny bogaty, kolorowy, różnorodny. Macham ręką do poznanego Polaka, żeby przypłynął do nas bo są tu ciekawe rybki. W tym momencie podpływa ratownik. Myślał, ze ja machając ręką wzywam pomocy. Sprawa się wyjaśniła. Snorkujemy kilkukrotnie w kilku miejscach. Stasiu grymasi ze słaba rafa. Mnie się podoba. Nie można spodziewać się cudów w miejscu, gdzie codziennie przypływają wycieczki. W drodze powrotnej dostajemy lunch. Jest na bogato. Owoce morza przede wszystkim. Zajadamy się rożnymi daniami. Rozmawiamy ze spotkanym Polakiem. Opowiada nam o swoich przeżyciach w Australii.. pytamy o jazdę samochodem w ruchu lewostronnym. Twierdzi ze nie ma problemu. Uprzedza jednak, ze należy przestrzegać przepisów, bo w Australii są ścisłe przestrzegane. On dostał mandat, który już dotarł do Polski. Mama dzwoniła do niego ze przeszedł list z napisem POLICE. okazuje się, ze ten młody człowiek to ksiądz który przyjechał do Australii by zastąpić księdza na urlopie. Był w parafii przez 2 miesiące i teraz ma urlop . wracamy  do hotelu.















10 września

Dziś luzik. Idziemy kupić bilety do Darwin oraz na dalsza drogę. Znajoma Polka DOMIKIKA  w biurze Backpackers World pomaga załatwić wszystkie formalności. Kupujemy bilety  do Darwin.za  730 dol za dwie osoby  Na wycieczkę do KAKADU NP.  przelot do Alice Spring , wycieczkę na Uluru i bilety do Adelajdy. Tym samym mamy zaplanowane kolejne dni podróży do 18 września. Zadowoleni z takiego obrotu sprawy po raz kolejny spacerujemy po Cairns. Odwiedzamy sklepiki z pamiątkami., zjadamy lunch i wracamy do hotelu. Wieczorem a właściwie późnym popołudniem samolot do Darwin. . Dominika zarezerwowała nam hotel. Dolatujemy już  po zmroku. Przed 21. Tu zresztą zaraz po zachodzie słońca robi się ciemno. Gdy startowaliśmy z cairns to już po zachodzie słońca. Busikiem hotelowym docieramy do hotelu. Kierowca mówi nam żebyśmy poszli do sąsiedniego hotelu po klucze do pokoju w naszym hotelu. Trochę jesteśmy zdziwieni. Drzwi do naszego hotelu rzeczywiście zamknie. Informacja na drzwiach kieruje nas do recepcji hotelu Mellaleuca . tu w barze – recepcji dostajemy klucze do pokoju i hasło do drzwi wejściowych. Pokój skromny ale na jedna noc wystarczy. Zastanawiamy się  gdzie przechowamy walizki na czas naszej wycieczki do parku. Wracamy do poprzedniego hoteliku. Kobieta mówi nam ze są przechowalnie tylko musimy mieć kłódki. My ich nie mamy. Pokazuje nam drogę do sklepu. Rzutem na taśmę, bo zamykali, wpadamy do supermarketu i kupujemy kłódki, cos do picia i na śniadanie i  wracamy do hotelu. Musimy się przepakować, bo jutro skoro świt przyjeżdża po nas samochód na wycieczkę. oczywiście mam kłopot z zapakowaniem się na trzy dni do malutkiego plecaczka. Zapomniałam wspomnieć ze tu jest strasznie gorąco. Tropiki. Poprzednio było gorąco a tu jeszcze cieplej i na dodatek ogromna wilgotność. W pokoju jest klima to da się wytrzymać.




11 września

Wstajemy wcześnie. Zjadamy śniadanie. Zostawiamy walizki w schowkach. Podjeżdża samochód i ruszamy do Kakadu NP. Park wpisany jest na listę UNESCO Jedziemy autobusem na 15 osób. Zapakowany i wyposażony we wszystko. Kierowca jest  tez przewodnikiem. Do przejechania mamy 145 kilometrów. Docieramy do paru narodowego rzeki mary. Wsiadamy na łódź . Rzeka przepiękna. Mnóstwo kwiatów lotosu. Liście ogromne. Takich wielkich lisci lotosu i kwiatów lotosu nigdy wcześniej nie widziałam. maja o 1 metra średnicy. Jest tez mnóstwo ptaków najróżniejszych od jabiru, czapli pelikanów do małych ptaszków których nazw nie znam. Ale największa atrakcja  są krokodyle. Żyją tu zarówno krokodyle słodkowodne jak i słonowodne. Spotykamy jedne i drugie. Krokodyle pływają w wodzie  wynurzając co chwila głowę, albo leżą na brzegu i wygrzewają się. Niektóre maja 6 metrów długości. Przez chwile pomyślałam, ze jak taki by porządnie machnął ogonem to by wywrócił nasza łódkę. Ale po chwili zarzuciłam te myśl, bo po co się nakręcać. Po wycieczce mama piknik. Dostajemy suchy prowiant i picie. Chwila relaksu . Podchodzi do nas para  ludzi. Facet mówi po polsku. Okazuje się ze jest pochodzenia Polskim Żydem. Wyjechał z Polski w 1968 r. Pochodził spod Rzeszowa. Rozmawiamy o Polsce i  wycieczce na której jesteśmy wspólnie. .po lunchu znowu jazda samochodem. Potem wędrówka  miedzy  skałami. Po drodze zwracamy uwagę na  ostrzegawcze napisy UWAGA krokodyle. Nie powiem zęby nie robiło to na nas wrażenia. Po 40 minutowej wędrówce docieramy do wodospadu Maguk zwanym dawniej Barramundi George Jest on na rzece Barramundi. Można się w nim kąpać z czego skwapliwie korzystamy. Cudownie rześka woda przywraca nas do życia. Po kąpieli i odpoczynku wracamy do samochodu. Jedziemy na camping. Tu zaraz po zachodzie słońca robi się ciemno.  Miejsce campingu zaskakuje. Są namioty stale z lóżkami, a właściwie pryczami z materacem,  szczelnie zamykane. Stołówka i toaleta. Jest ciepła woda, prysznice. Ciepła woda nagrzana słońcem. Warunki idealne. Przeszło to nasze oczekiwania. Kierowca przewodnik jest także kucharzem. Przygotowuje przy naszej pomocy kolacje. Wszystko ma przygotowane w lodowce w która znajdowała się w samochodzie.  Zajadamy z apetytem wszystko co nam przygotował. Siedzimy na stołówce dosyć długo . przewodnik opowiada nam ciekawostki o parku i Australii. Zmęczeni idziemy do namiotu. Po dniu pełnym wrażeń zasypiam natychmiast.






































12 września

Po śniadaniu przygotowanym przez przewodnika przy naszej pomocy ruszamy samochodem w drogę. Dojeżdżamy do trasy a potem na piechotę do rzeki Jim- jim i wsiadamy na łódkę. Podróż niesamowita wśród  niesamowitych wysokich czerwonych skał. Z wody wystają liczne głazy. Prowadzący łódkę musi dobrze znać trasę by się nie rozbić lub wpłynąć na głaz. skały nieraz są tak blisko siebie a rzeka tak wąska ze momentami wydaje się ze dalej jest tylko skala i koniec drogi. Przeżycia fantastyczne. Docieramy do wodospadu. Jest bardzo wysoki. Ma 215 m wysokości Niestety nie ma zbyt dużo wody. Z góry spada tylko cienki strumyk. Ale niezależnie od tego jest to przepiękne miejsce. Potężne skały okalające  nieckę wodospadu, która mieni się odcieniami zieleni. Jesteśmy pod wrażeniem. Wracamy do samochodu i jedziemy do wodospadu Twin. Ten wodospad ma zdecydowanie więcej wody i tez jest przepiękny. spada dwoma strumieniami. Jest wysoki na 150 metrów.  Woda spada do małego jeziorka. Tu tez jest bajkowo. Odpoczywamy chłonąc widoki. Gdy już się nacieszyliśmy widokami wracamy do samochodu. Teraz czeka nas podróż do Ubirr  miejsca gdzie znajdują się w największej ilości malowidła naskalne. Przewodnik opowiada nam historie malowideł które maja od 20 tysięcy lat do xx wieku. . malowidła przedstawiają zwierzęta australijskie walabie, kangury oposy i inne. Po zakończonej wędrówce wracamy do samochodu i jedziemy na kemping. Po drodze zatrzymujemy się  w punkcie widokowym by spojrzeć na aborygeńska ziemie Arnhema. Jest to praktycznie niedostępne dla turysto terytorium. Mieszkają tu aborygeni z dwóch plemion. Docieramy na kemping. Jest to inne miejsce niż poprzednio, ale również doskonale wyposażone. W stołówce wspólnie przygotowujemy kolacje. Wszyscy są zmęczeni, ale szczęśliwi. Grupa jest bardzo zróżnicowana. Jest kilka młodych dziewczyn wędrujących po Australii. Są tez pary. My ze Stasiem i para Żydów najstarsi. Musze przyznać ze  dziewczyny niezbyt sympatyczne. Mam wrażenie ze  traktują nas protekcjonalnie i nabijają się z nas. Ale mam to w nosie. Natomiast towarzystwo mieszane i męskie bardzo pomocne i życzliwe.. po kolacji  idę do ubikacji a tam  na sedesie siedzi żabka. Jest prawie przezroczysta z odcieniem  skory białego człowieka. Gdy biorę ja do ręki to tak jakbym miała w ręku żelka. Zostawiam ja na rezerwuarze z woda bo na pewno przyszła tutaj by się nawodnić. Trzeba szybko spać bo jutro rano pobudka.


































13 września

Po śniadaniu znowu wsiadamy w autobusu i ruszamy do Lichtwild NP. Na jego terenie znajduje się płaskowyż otoczony urwiskami. Po drodze zatrzymujemy się. Kierowca zauważył na drzewie agamę  kołnierzasta. cofnął samochód wyskoczył i przyniósł ją w ręku. Jestem zdumiona jak on ja zauważył prowadząc samochód. Robimy fotki i ruszamy dalej. Docieramy na parking. Teraz na piechotę ruszamy do Buley Rockhole. Jest to cały ciąg kaskad. Można się kapać. Oczywiście wskakujemy do oczka i pluskamy się. Chodzimy tez po kaskadach chociaż śliskie kamienie powodują ze trzeba zachować ostrożność. Po takiej kąpieli czas na piknik. Przekąszamy małe co nieco . ruszamy ścieżką dalej. Po niecałej godzinie docieramy do wodospadu Florence. Ten wodospad zrzuca wodę dwoma ciekami. Oczywiście skoro można się kapać to nie trzeba nas zachęcać. Wskakujemy do wody. Jest tak fajnie ze nie chce się wychodzić, ale niestety przewodnik wola nas  na dalsza trasę. Wsiadamy do samochodu i jedziemy dalej. Docieramy do magnetycznych kopców termitów. Są to wysokie budowle  ustawione  na osi północ południe.sa wąskie , wysokie. Dzięki takiemu ustawieniu ogrzewane są od rana do wieczora. . po tej wycieczce wracamy do Darwin. Docieramy do miasta około 17. Wracamy do naszego hotelu. Zjadamy kolacje. Tu jest strasznie parno. W parku było tylko gorąco, a tu jest dodatkowo parno. Idziemy na kolacje i spacerujemy po mieście.




















































14 września.

Dziś dzień z głowy. Samolot do Alice Springs mamy przed 14, na lotnisku musimy być godzinę przed wylotem. Właściwie nie bardzo mamy co robić. Idziemy na mały spacer po Darwin. Jest strasznie gorąco. Wracamy do hotelu rozliczamy się – płacimy 80 dolarów za noc i jedziemy na lotnisko. Tu przynajmniej jest klima. Bilety kupiliśmy już w Cairns za 570 dolarów za dwa, Lądujemy  w  Alice Springs  przed 16. Na lotnisku czeka na nas przedstawicielka z hotelu i zawozi nas do motelu Melanka, który wcześniej zarezerwowaliśmy. Mam na sobie skarpetki w truskaweczki. Kobiecie się bardzo podobają. Alice Springs to miasto do którego chciałam przylecieć od lat. Szczególnie po obejrzeniu serialu Długie gorące lato. Zawsze działało na moja wyobraźnię.. docieramy do hotelu i idziemy na spacer i rekonesans. Widzimy cale grupy Aborygenów siedzących na skwerkach. Mam wrażenie ze są pod wpływem alkoholu lub narkotyków. Tu jest gorąco ale sucho i  upal tak nie doskwiera. Wchodzimy do sklepów z pamiątkami. Tu zupełnie inna sztuka. Obrazy Aborygenów malowane są kropkami. Mnóstwo ciekawych rzeczy. Po zmierzchu wracamy do hotelu.


15 września

Wstajemy wcześnie. Pakuje do plecaczka rzeczy na wycieczkę. Nie mogę upchnąć bluzy dresowej. Stasiu stwierdza żebym nie brała bo tu przecież  zawsze jest ponad 30 stopni. Rzeczywiście przez cały rok obserwowałam  pogodę  w panoramie. Tam pokazywali temperatury na całym świecie i Alice Springs była zawsze ponad 30 stopni. Zostawiam bluzę w walizce.  Samochód podjeżdża o czasie. To tez  autobusik z napędem na 4 koła. Ruszamy w outback. Po godzinie jazdy pogoda się psuje. Zaczyna padać deszcz. Zrobiło się zimno. Gdy wysiedliśmy na przerwa na ranczu z wielbłądami trzęsę się z zimna. Nie mam nic ciepłego. Stasiu zresztą tez. Oglądamy farmę z wielbłądami. Dla nas to zaskoczenie. Skąd wzięły się wielbłądy w Australii. Okazuje się ze zostały wypuszczone na wolność. Nie maja naturalnych wrogów i rozmnożyły się stanowiąc największa populacje wielbłądów na świecie. Wyrządzają dużo szkód w ekosystemie i rząd zaczął ograniczać ich ilość. Na najbliższej stacji benzynowej kupuje polar. Jak dobrze się czymś osłonic. Jest mi trochę cieplej. Jest tez nauczka ze zawsze trzeba mieć coś na niepogodę. Po południu wypogadza się. Jedziemy szosa tak prosta jak strzała. mijamy pociągi samochodowe posiadające 4-5 przyczep. Niektóre maja 100 metrów długości. Na każdym samochodzie podana jest jego długość żeby  inni wiedzieli jak wyprzedzać. Zatrzymujemy się by zebrać patyki na ognisko. Kierowca ładuje je na dach samochodu. Gdy jedziemy z daleka widzimy jakiś płaskowyż . Wygląda jak Uluru ale nie do końca. Chinka siedząca obok mnie pyta czy to Uluru. Nie jestem pewna. Pytam przewodnika. Okazuje się ze to góra MacDonella. Docieramy do  Kata Tjuta zwanym tez Olgas .jest to miejsce składające się z licznych monolitów. najwyższa góra mt.Olga jest wyższa od Uluru. Idziemy szlakiem wśród czerwonych skał do doliny Wiatrów. Wycieczka nie jest zbyt forsowna, a widoki wspaniale. Pijemy mnóstwo wody, bo zrobiło się gorąco. Dojeżdżamy na camping. Zostawiamy bagaże w namiotach, drewno na ognisko i jedziemy na zachód słońca przy ULURU. Czerwona skala w blasku zachodzącego słońca robi wrażenie. Jesteśmy bardzo podekscytowani. Dodatkowo lampka szampana podnosi nasza euforie. Zawsze marzyłam żeby to zobaczyć i teraz spełniam swoje marzenia. Po zmierzchu wracamy na kemping. Rozpalamy ognisko, przygotowujemy kolacje. Jest bardzo mile towarzystwo. Sami młodzi ludzie z Europy i jedna dziewczyna z Tajwanu.. przy ognisku i winie pękają lody. Jest bardzo wesoło. Niestety znowu zrobiło się zimno. Ja założyłam polar. A Stasiu nie ma nic. Dwie Szwedki masują mu kolana, a on siedzi dumny jak paw. .W nocy obudzi mnie telefon. To dzwoniła Ola córka sąsiadów z Kossutha. Okazuje się ze pękła rura  w moim mieszkaniu i cieknie woda. Zadzwoniłam do Bartka żeby pojechał załatwić sprawę. Przy okazji dowiedziałam się ze zdał egzamin.





















































16 września

Wstajemy przed świtem. Gdy idę do łazienki widzę Chinkę jak się myje. Jest ubrana w czapkę, szalik, rękawiczki, szalik. Ja tylko w piżamce. Jest zimno. Szybko się myje. Ubieramy się i wyjeżdżamy  pod Uluru. Gdy dojeżdżamy  słońce wschodzi i muska promieniami górę. Czekamy na pełne oświetlenie . Jesteśmy owinięci w śpiwory, bo jest bardzo zimno. Gdy słońce oświetla całą górę  jesteśmy pełni zachwytu. Dzisiaj kolor góry jest inny tez czerwony ale w innym odcieniu. .Pakujemy się do samochodu i jedziemy pod Uluru. Możemy wejść na szczyt. Nie byłabym sobą gdybym nie skorzystała z takiej frajdy. Stasiu zostaje na dole. Droga pod górę  stroma, ale  podłoże  tępe jak pumeks . Dochodzę na szczyt. Widok na outback imponujący.  Powoli schodzę z góry. Widzę przede mną parę Japończyków, którzy mimo łańcuchów zabezpieczających  zsuwają się na tyłkach.. Robię im zdjęcie, a potem oni mnie. Na dole czekamy chwile na cała grupę i ruszamy na wycieczkę wokół Uluru. Wokół góry jest park narodowy. Jest to święta góra Aborygenów. Wycieczka wokół góry pokazuje jakie dziwne kształty  ma ona w niektórych miejscach spowodowane przez erozje. Widzimy tez dziwna skałę przypominającą zastygła fale. Nie jest to jedyna taka skała w Australii. Wiem, ze dużo większa jest na zachodnim terytorium Australii.  W małym centrum kultury aborygeńskiej widzimy piękne gąsienice pełne protein, miodne mrówki. Wszystko to jest pokarm Aborygenów. Wracamy na kemping. Po drodze zbieramy chrust na ognisko. Dzisiaj również dziewczyny masują Stasiowi kolanka. Rozmawiamy ze Szwedka na temat wypożyczenia samochodu, bo okazało się ze ona wypożyczała samochód. Powiedziała ze nie jest trudno jeździć po lewej stronie. Trzeba tylko pamiętać, ze kierowca musi być zawsze od środka jezdni. Tak mała a tak dużo. Bardzo fajne towarzystwo zupełnie inne niż w Kakadu .













































 

 

17 września

Po śniadaniu ruszamy do Watarrka NP. Znajduje się tu Kings Canyon . Jest to przepiękny kanion z bujnym lasem. Ściany kanionu maja ponad 100 m wysokości. Idziemy do Rajskiego ogrodu krawędzią  kanionu. Z daleka widać górę stołowa Mount Conner. Wędrówka krawędzią kanionu zapiera dech w piersi. Wokół piękne widoki a w dole  jeszcze piękniejsze pod warunkiem, ze nie boisz się stanąć na krawędzi kanionu głębokiego na 100 m.. Skały w niektórych miejscach wyglądają jakby je ktoś przeciął nożem. W innym miejscu niesamowite kształty , które można porównywać do zwierząt, i co tam jeszcze wyobraźnia podpowie. Schodzimy na dno kanionu. Dno kanionu pięknie zarośnięte .. Wchodzimy do rajskiego ogrodu. TU JEST BOSKO. Chłód, woda i mnóstwo zieleni.  Male jeziorko jest świętym miejscem aborygenów i nie wolno się w nim kąpać. Korzystamy z chłodu  i odpoczywamy wśród bujnej roślinności i wody. Teraz wspinaczka na szczyt kanionu i droga do autobusu. Grupa zgrała się świetnie. Przewodnik  zaprasza nas do restauracji przy hotelu Melanca na kolacje z miejscowym przysmakiem to jest ogonem  kangura. Wracamy do Alice  Springs. . . tu okazuje się ze nie możemy zostać na noc w tym hotelu bo maja komplet, a my wyjeżdżając nie zarezerwowaliśmy sobie hotelu. Życzliwość Australijczyków znowu  daje o sobie znać. Szybko znajdujemy hotel Airport Motel. Robimy pranie w hotelowej pralni. Mamy chwile wolna wiec odwiedzamy sklepiki z pamiątkami. Są bardzo ciekawa. Kupuje bluzkę z napisem ze zdobyłam Uluru. W ogóle pamiątki są nietuzinkowe i po przystępnych cenach wieczorem idziemy na kolacje. Grupa stawia się w komplecie. Jemy ogon kangura. Jest bardzo smaczny. Okazuje się ze ogon to kawal mięsa bez kości. Potem odbywają się tańce. Wieczór bardzo miły. Super  towarzystwo. Wracamy powoli do hotelu.


























18 września

Rano pakujemy się i zostawiamy bagaże w przechowalni. Idziemy do Centrum Gadów i Płazów. Tu czaka nas mnóstwo wrażeń i niesamowite stworzenia. Niektóre możemy wziąć do ręki, a nawet na szyje. Większości jednak nie. Widzimy najbardziej niebezpieczne węże i pająki. Mnie najbardziej ekscytuj  moloch  straszliwy gad żyjący tylko w Australii. Sterczące łuski nadają mu rzeczywiście groźny wygląd. Po tej wizycie odwiedzamy latających lekarzy. Jest to pogotowie lekarskie dla ludzi żyjących w outback. Przewodnik opowiada nam o systemie ich pracy możliwościach dotarcia do potrzebujących. .Na koniec została nam wizyta w zdalnej szkole. Dzieci mieszające w outback maja zdalną szkolę początkowo była to szkoła przez radio teraz prowadzona jest przez Internet. Dzieci realizują program a egzaminy zdaja w Alice Springs .chwile jeszcze spacerujemy po mieście. Wszędzie pełno bezrobotnych Aborygenów  siedzących w cieniu drzew. Tylko nieliczni się odnaleźli w nowej rzeczywistości. Prowadzą sklepiki, albo zajmują się twórczością artystyczną. Wracamy do hotelu. O 16 mamy samolot do Adelajdy. Wszystko sprawnie przebiega i po dwóch godzinach lądujemy w Adelajdzie. Jedziemy do hotelu Plaza.

 
























19 września

Dziś nie musimy się spieszyć. Musimy tylko znaleźć wypożyczalnię załatwić samochód i załatwić  wynajem na jutro. Mieszkamy w samym centrum Adelajdy. Załatwiamy samochód i ruszamy na zwiedzanie miasta. Prawdę mówiąc nie ma tu za dużo do zwiedzania. Obejrzeliśmy Ayers Historic House rezydencje byłego premiera  dom Edmunda Writha  Adelaide  Town Hall  budynek poczty głównej, parlament katedrę i kościół świętej trójcy.. doszliśmy do Victoria square  . tam znajdują się budynki  sądów. Obok  uliczka Rundle Mall  deptak ze sklepami. Tu utknęliśmy na dłużej . zaglądamy do sklepów. Przy okazji zjadamy lunch w restauracji eros przy nowym markecie. Tu znowu utknęliśmy na dobre. Sklepy sklepiki, zupełnie inne towary niż w Polsce.. Wieczorem na kolacje zaszliśmy do restauracji argentyńskiej. Otwiera się dopiero wieczorem. Zaskoczeniem dla nas był tłum ludzi z dziećmi, którzy siedzieli do późnych godzin nocnych. Rozumiem my . My jesteśmy na urlopie ale przecież ci ludzie jutro idą do pracy. Zadowoleni wracamy do hotelu.








20 września

Po śniadaniu  do wypożyczalni. Dostajemy Opla Astra .chcemy dotrzeć do Warrnambool. Stasiu jest bardzo podekscytowany , bo pierwszy raz będzie prowadził w ruchu lewostronnym. Wyjeżdżamy z miasta. Wszystko ok. teraz pusta droga na długości 600  km. Jedziemy wśród  pól uprawnych ale tez wśród pustkowia,. Tylko znaki  ostrzegawcze informują o obecności kangurów, misi koala . Misia po drodze nie spotkaliśmy za to stada kangurów  były wielokrotnie. Nie płoszył ich dźwięk  silnika, ale gdy zatrzymaliśmy się zrobić zdjęcie to uciekały. Stasiowi nawet nieźle idzie jazda. Tylko od czasu do czasu zjeżdża na prawa stronę, ale nie ma problemu, bo szosa jest pusta. Australijczycy są przygotowani na takich kierowców, bo wszędzie przy  skrzyżowaniach rondach są napisy pamiętaj ze u nas obowiązuje ruch lewostronny. Po drodze docieramy do zagłębia winnic i produkcji wina czerwonego regionu Coonawarra. W jednej z winnic Chardonay Lodge  zatrzymujemy się na lunch.  Zamawiam ostrygi i wino. Lunch warty króla. To moje pierwsze ostrygi w życiu. Są pieczone. Bardzo  smaczne. Wino tez doskonale. Stasiu niestety musi się obejść smakiem jeśli chodzi o wino. Gdy chce płacić okazuje się ze mam zablokowana kartę Mastercard . odrzuca mi transakcje. Dzwonie do banku o Polsce ale niewiele mogę na ten moment wskórać . Place karta Diners.. przed zmrokiem znajdujemy motel Norfolk Logde. Zatrzymujemy się w nim.


 






21 września

Dziś ruszamy na najpiękniejszy odcinek trasy Great Ocean Road. Jest to jedna z największych atrakcji Australii. Wybrzeże klifowe z pozostałościami ostańców, pięknymi plażami jest przedmiotem zachwytu   wszystkich przyjeżdzających. Zaczynamy od platformy widokowej Logas platform, skąd można obserwować wieloryby. Plaza jest szeroka piękna. My oczywiście nie zostajemy  tu na dłuższy czas bo czas nas goni. Następnie zatrzymujemy się przy Bay of Islands, gdzie znajdują się ostańce, potem  Grota z dziurą i super miejscem do zrobienia zdjęcia. Tuz obok znajduje się łuk i most Londyński. Most miał polaczenie z lądem ale w pewnym momencie się zawalił . na moście byli turyści . Na szczęście stali na tej pozostałej części i ewakuował ich samolot. Jedziemy dalej. Ja w lepszej sytuacji bo mogę się rozglądać i podziwiać . Stasiu niestety musi skupić się na prowadzeniu samochodu. Docieramy do kolejnych atrakcji. Loch and ARCH . potem Eva i tom to miejsce gdzie kiedyś rozbił się statek i tylko dwoje ludzi o tych imionach się uratowało. Miejsce prześliczne z tymi ostańcami. Schodzimy na plaże, a tam jaskinie, luki  jakieś dziwne skały.  Teraz kolej na największą atrakcję , chociaż pozostałe też były ciekawe. 12 Apostołów to przepiękne ostańce   W złocistym kolorze na tle błękitnej wody i błękitnego nieba. Widoki marzenie. Jedziemy wzdłuż wybrzeża. Podróż zajęła nam praktycznie cały dzień. Jutro mamy w planie zwiedzać Philip Island. Najlepiej jest  do Queensclifs i przeprawić się promem przez zatokę. To zajmuje tylko pól godziny. W przeciwnym przypadku musimy objeżdżać cale Melbourne. Gdy dojeżdżamy na prom niestety byliśmy pierwszym samochodem, który się nie zmieścił na prom. No niestety jak pech t pech. Jestem wkurzona ale co począć. Wracamy do Gelong i jedziemy do Melbourne.. Tu znajdujemy hotel Explorers Inn. Zatrzymujemy się tu niestety tylko na dwie noce, bo  później maja wszystko zarezerwowane. Musimy jurto poszukać czegoś innego. W Melbourne są mistrzostwa w krykieta i zjechali się kibice. Gdy wracamy z kolacji widzimy na nabrzeżu piękne oświetlenie. Kolorowe ognie.




































































22 września

Na śniadaniu widzimy mnóstwo kibiców którzy zjechali się na finał krykieta. Są to raczej ludzie w dojrzałym wieku. Powiedzmy nawet bardziej dojrzałym. Są bardzo radośni ubrani w  kolory  wskazujące której drużynie kibicują. Najpierw idziemy kupić bilety na samolot do Hobart   na Tasmanii. Potem ustalamy jak dotrzeć do pingwinów na Philips Island. Teraz czas na zwiedzanie. Wsiadamy do darmowego tramwaju  obwożącego turystów po  centrum miasta. Wysiadamy przy ważniejszych miejscach to jest przy parlamencie  dworcu kolejowym, który robi na nas duże wrażenie, Block Arcade to miejsce gdzie wytracamy sporo czasu.. Jest to pasaż handlowy. Już więcej nie musze pisać dlaczego nam się zeszło. Tak samo było przy Royal Arcade. Z tym, że tutaj  poszło prędzej. Najwięcej czasu zabrał nam jednak Queen Victoria Market. Tu  w zasadzie kupujemy większość prezentów i pamiątek. Musze przyznać ze pamiątki Australijczycy maja  oryginalne. Nawet T-shirty  są  ciekawe. Zmęczeni wieczorem wracamy do hotelu. Dziewczyna w hotelu znalazła nam miejsce na nocleg jutrzejszy w backpackerskim hotelu tuz obok. Pokój bez łazienki ale dwuosobowy. Zobaczymy jak to będzie. Dziś jeszcze śpimy tutaj. Wypijamy winko i  do spania.




23 września.

Rano wyprowadzamy się z hotelu. Dziś zamierzamy odwiedzić Philips Islands. Wyspa położona jest  około 130 kilometrów od Melbourne i jest połączona z lądem mostem.  Ruszamy w drogę. Najpierw odwiedzamy Koala Conservation Centre. Tu jest największe skupisko miśków koala. Zwiedzający chodzą po wysokich platformach i miski są na wyciagnięcie ręki. Misie siadają na poręczach platform, tak ze można do nich podejść a nawet pogłaskać. Wyglądają tak jak maskotki, a z racji tego ze praktycznie się nie poruszają to ma się właściwie przekonanie, ze to maskotki. Cieszymy się jak dzieci. Jesteśmy pod   wielkim wrażeniem. Wieczorem jedziemy na plażę  Summerland Beach. Tu o zmierzchu wychodzą na lad pingwiny. Na platformach stoją widzowie a te małe 60 centymetrowe pingwinki maszerują na legowisko po całodziennym pobycie w wodzie. Widać ze są bardzo zmęczone. Niektóre ledwo ciągną nogami. Pingwiny wychodzą z wody po zmierzchu i przed świtem wracają do morza. To ze względów bezpieczeństwa, przed drapieżnikami. Są przeurocze. Gdy idą w grupie popychają się, przewracają. Są przeurocze. Po godzinie spektakl się kończy. Wracamy do Melbourne. Zabieramy walizki z hotelu Explores i przewozimy do Kindsgate. Hotel .To parę  kroków dalej. Hotel nie sprawia dobrego wrażenia. Jest bardzo obskurny, wszędzie na wierzchu rury. Łazienka wspólna, dobrze ze pokój dwuosobowy. Jakoś przeżyjemy te noc. Wieczorem idziemy na kolacje na wybrzeże rzeki. Tu widać nowoczesność i porządek. Jutro samolot mamy o 8.35 wiec musimy wcześniej dojechać na lotnisko, żeby oddać samochód i zdążyć na odprawę.


















































24 września

Noc okropna. Bez przerwy jakieś hałasy  rozbawionej młodzieży. Wstajemy wcześnie, pakujemy się. Na lotnisku oddajemy samochód. Lot do Hobart trwa tylko godzinę. Tu okazuje się ze jest dodatkowa kontrola sanitarna. Nie można niczego przywieźć z Australii.  Co mogło by zagrażać tutejszej przyrodzie. Żadnych artykułów spożywczych, nasion owoców. Tu jedziemy od razu do hotelu Midcity. W hotelu znalazłam ulotkę o możliwości oglądania diabla tasmańskiego w nocy. Dzwonie do biura. Pani zaprasza nas w ciągu dnia i zapewnia ze zobaczymy diabla. Stasiu się ze mnie śmieje. Ja wiem ze diabły tasmańskie prowadza nocny tryb życia i  najłatwiej zobaczyć je w nocy, ale niech tam. Pojedziemy tam jutro rano po śniadaniu. Jest położony w centrum miasta. Miasto  jest spokojne, przyjazne. Zwiedzanie zaczynamy od katedry  starej dzielnicy Battery Point . Potem idziemy na bazar Salamanka. I tu utknęliśmy. Wałęsanie się przy nabrzeżu wśród licznych straganów  to jest to co miśki lubią najbardziej. Zeszło nam się do wieczora. Kolacja w fantastycznej restauracji Mures Upper Deck. Miejsce klimatyczne. Siedzimy  na tarasie bezpośrednio nad woda. Jak spojrzeć to dalej jest już tylko Antarktyda. Morze ma ciemnogranatowa barwę. To jeszcze wzmaga moje odczucie bliskości zimnego lądu. Za to jedzenie przepyszne. Stasiu tradycyjnie fish and chips ja ryba Blue Eye. Do tego lampka wina. Wszystko wyborne.





25 WRZESNIA

Po śniadaniu wypożyczamy samochód . Tym razem Toyota. Idziemy jeszcze raz na bazar. Bo tak naprawdę on jest czynny w sobotę. Teraz widać niesamowita różnorodność towarów, gwar, i ruszamy do parku Unzoo Tasmanian Devil. Kupujemy bilety i już wiemy dlaczego wczoraj kobieta zapewniała nas ze zobaczymy diabły tasmańskie. Diabły są  odgrodzone i w okresie karmienia wychodzą ze swoich kryjówek i można je zobaczyć w całej okazałości. Generalnie robią dobre wrażenie, ale otwarty pysk i świadomość siły ścisku szczek nie pozostawiają złudzeń, ze to groźne zwierzaki i lepiej nie mieć z nimi do czynienia  gdy są na wolności. Ale tu cieszymy się ich widokiem i obserwujemy jak się zachowują. Szczególnie młode są bardzo aktywne. Potem możemy obejrzeć  inne zwierzęta znajdujące się w tym parku kangury walabie, dziobaki, kolczatki. Na koniec pokaz ptaków drapieżnych i ich umiejętności. Ruszamy dalej do Port Artur. Tu znajdowało się najcięższe więzienie w Australii. Nie była stad praktycznie możliwości ucieczki. Więzienie położone jest w przepięknym miejscu. Zwiedzamy pozostałości a potem płyniemy statkiem po zatoce. Widoki oszałamiające. Niestety trzeba wracać. Wieczorem dojeżdżamy do Hobart.











































kolczatka zakopała się 










26 września

Jedziemy do parku Mount Field. Stasiu wkurza się na samochód, bo ma wszystko odwrotnie. Kierownica z lewej dźwignia biegów z lewej wycieraczki tam gdzie kierunkowskazy a kierunkowskazy tam gdzie wycieraczki. Ciągle włącza wycieraczki zamiast kierunkowskazów. Dobrze ze ruch niewielki. Po drodze zatrzymujemy się na śniadanie. Zamawiamy jajka po benedyktyńsku. Są pyszne. Trzeba to przenieść do polskiego jadłospisu. Jedziemy do parku. Mijamy zabite w nocy zwierzęta . Niestety w Australii nie jest to rzadki widok. Docieramy do parku. Trasa która obraliśmy ma 6 kilometrów. Zaczynamy od wodospadów Russel. Tuz obok jest wodospad Horseshoe. Park jest przepiękny. Wysokie drzewa paprociowe. Cos niesamowitego. Trasa biegnie w większości po kładkach by nie zanieczyszczać butami podłoża. Docieramy przepiękna trasa do trzeciego wodospadu Lady BARON. Jesteśmy pod wrażeniem piękna przyrody. Ruszamy dalej . Wyżej krajobraz się zmienia całkowicie. Nie ma drzew. Są tylko niskie krzaczki i porosty, WRZOSOWISKA. Jest tez całkowicie pusto. Ale jest cudnie po prosto cudnie. Wracamy trasa przez stare wioski. Zatrzymujemy się w Richmont bo tu znajduje się najstarszy w Australii most kamienny. Pełni dobrych wrażeń wracamy do Hobart. Już wiem ze trzy dni na Tasmanie to zdecydowanie za mało. Cóż tylko liznęliśmy smaków wyspy.



























27 września

Wczesnym rankiem jedziemy na lotnisko. Oddajemy samochód. Przed siódmą mamy odprawę. Teraz lot do Sydney. Lądujemy przed 10. Jedziemy do hotelu Formule 1 w centrum Sydney. Hotel skromny, tuż przy głównej ulicy. Dostajemy karty dzięki którym  wjedziemy na górę i otworzymy drzwi pokoju. niestety pół dnia minęło. Zbyt wiele dzisiaj nie zobaczymy  . Ruszamy na miasto. Decydujemy się jechać do oceanarium. Jest niesamowite. Ogromne tunele szklane a nad nami pływają rekiny, płaszczki. Poza tym koniki morskie podobne do liścia, mnóstwo okazów z rafy koralowej. Są tez pingwiny i inne zwierzęta morskie. Jesteśmy pod wrażeniem. Teraz kolej na Sydney Tower OZ TREK. Wjeżdżamy na wysoką wieżę skąd rozciąga się  widok na miasto Wieża  na szczycie oprócz platformy ma dwupiętrową  obrotową restaurację. Niestety robi się ciemno i wracamy do hotelu. Zapomniałam napisać że dzielnica King Cross to taka sobie dzielnica o nie najlepszej opinii. W nocy miałam przygodę. Obudziłam się żeby iść do łazienki. Niestety byłam tak zaspana, że pomyliłam drzwi. Oprzytomniałam gdy usłyszałam jak się za mną zatrzaskują. Zaczęłam pukać żeby Stasiu mi otworzył. On śpi. Co najgorsze mnie się już bardzo chce siku. Nie mogę zjechać na dół winda  bo nie mam karty żeby ja uruchomić. SCHODAMI awaryjnymi nie zejdę bo już wcześniej sprawdziłam ze wychodzą na ulice i nie ma powrotu. Mnie coraz bardziej chce się siku. Biegam po korytarzu żeby  się uspokoić. Wale w drzwi od pokoju, wołam a Stasiu śpi dalej. Ludzie z innych pokojów wyglądają co się dzieje a tu kobieta w skąpej piżamce dobija się do drzwi. W końcu Stasiu otworzył. Ja biegiem do kibelka. On do swego lóżka. Rano twierdził ze nic nie pamięta.





dziobak


konik morski










28 września

Dziś dzień poświęcamy na zwiedzanie Sydney. Najpierw najbliższa okolica czyli  katedra która znajduje się tuz obok , pomnik królowej Wiktorii, potem  uliczki z wiktoriańską zabudowa. Odwiedzamy tez centrum handlowe Queen Victoria Building . Tu i w innych sklepach szukam urządzenia do odwirowania sałaty. Widziałam taką w  Brisbane na pompkę ale nie kupiłam a teraz chodzę i szukam. Gdy zapytałam sprzedawczynie o takie urządzenie zaczęła mi tłumaczyć jak dojść do sklepu w którym mogę dostać cos takiego. Oczywiście wszystko zrozumiałam. Wychodzimy ze sklepu, a tu dzong. Nie bardzo wiem w która stronę ruszyć. Zastanawiam się jak była ustawiona sprzedawczyni gdy pokazywała kierunki. W tym momencie ktoś mnie puka w ramie. Okazuje się ze to ta sprzedawczyni. Ona tez zorientowała się ze mogłam się nie połapać stojąc na drugim piętrze supermarketu w która stronę trzeba iść. Oczywiście pokazała nam drogę. To jest właśnie to co zachwyciło mnie u Australijczyków. Oni chcą pomoc i robią to dokładnie . Gdy stoimy na przystanku i pytamy o drogę to pilnują potem żebyśmy wsiedli do właściwego autobusu i jeszcze przekazują kierowcy gdzie maja nas wysadzić.

Idziemy do Circular Quay czyli okrągłego nabrzeża. Tu znajdują się symbole Sydney Opera  Harbour Bridge.. Oczywiście wchodzimy do wnętrza opery. Wnętrza zachwycają pięknem architektury. Teraz kolej a drugą ikonę Sydney. Most, który znany jest z noworocznych fajerwerków. Oczywiście przechodzimy na drugą stronę mostu. Robimy mnóstwo zdjęć. Wędrujemy po mieście ,Odwiedzamy ogród botaniczny. Tu wiosna zawitała na całego. Nas najbardziej zainteresowały nietoperze roślinożerne. Są ogromne. Wisza na drzewach. Pod drzewami pełno ich odchodów w postaci wszelkiego rodzaju pestek. Na dodatek strasznie cuchnie. Ale ogród bardzo nam się podoba. zaglądamy do sklepów. Nawet nie wiemy, kiedy minął dzień.



























29 września.

Dziś wypożyczamy samochód i jedziemy w Góry Błękitne. Są położone niedaleko Sydney i stanowią atrakcje turystyczną. Gdy mamy odbierać samochód okazuje się ze jest to Toyota . Stasiu nie chce wziąć.bo chciał europejski samochód po doświadczeniach z Toyotą na Tasmanii. Facet chce nas wyprowadzić z miasta, by było nam łatwiej . W końcu znajdują samochód w wersji europejskiej tzn wycieraczki i kierunkowskazy po tej samej stronie co w Europie. Ruszamy  w drogę. Dojeżdżamy do Gór Błękitnych. Nazwę noszą od unoszącej się błękitnej chmury nad górami, a to z powodu olejków eterycznych wydzielanych prze drzewa eukaliptusowe. Zatrzymujemy się w miejscowości Katoomba, skąd  na piechotę idziemy trasą do Echo Point. Stąd najpiękniejszy widok na główną atrakcję gór Trzy Siostry. Potem idziemy  kupić bilety na Scenic Railway. Jest to najbardziej stroma kolejka na świecie. Wspinamy się na szczy gdzie znowu wsiadamy do Skyway. Jest to kolejka linowa  zawieszona pomiędzy krawędziami wąwozu. W wysokości 270 metrów nad wąwozem o długości 720 metrów     . Widoki z niej niesamowite. Trzy siostry, wodospad Katoomba ,  góra Solitary i  wąwóz Jamison . W pewnym momencie powiał wiatr i zdmuchnął Stasiowi okulary. Spadły do doliny. Australijczycy zaczęli wypatrywać gdzie mogły spaść. Gdy wysiedliśmy jedna z turystek poszła do rangersów z żądaniem by ruszyli na poszukiwanie Stasia okularów. Dla nas to było co najmniej śmieszne. Znalezienie okularów wąwozie  całkowicie zalesionym  poniżej 270 metrów na długości 700 było raczej niemożliwe. Wzruszyła nas natomiast troska Australijczyków.  Teraz ruszamy do jaskiń Jenolan. Jaskinie są niesamowite. Przepiękne stalaktyty i stalagmity. Cudne makarony płaszcze. Jesteśmy pod wrażeniem. Wracamy do Sydney. Zrobiło się ciemno. Stasiu nie ma okularów. Na autostradzie się pogubiliśmy. Zjeżdżamy na stacje benzynowa. Zaczepiam tankującego taksówkarza i proszę o wskazanie drogi. On pyta mnie o adres i każe jechać za sobą. Doprowadził nas do hotelu. Chciałam mu zapłacić za pomoc , ale on tylko machnął ręką i uśmiechnął się. I nie chciał pieniędzy. Tacy są Australijczycy.























30 września

Rano zwracamy samochód i znowu  idziemy do zatoki koło opery. Wykupujemy bilety na rejs po zatoce. Wrażenia niesamowite. Widok na most na operę  z perspektywy wody wspaniały. Pogoda dopisuje. Po wycieczce tuz przy  operze zatrzymujemy się na lunch. Zamawiamy  ostrygi  i szampan. Jak szaleć to szaleć. Ostrygi podane na lodzie z cytryną. Pierwszy raz jem surowe. Są znakomite. Potem jeszcze australijski przysmak deser Pawlowa. To to już marzenie. Owoce z bezą i bita śmietaną. Deser ten został wymyślony przez cukiernika Australijskiego na cześć divy rosyjskiej Pawlowej. Teraz jest deserem ausralijaskim. Do wieczora szwendamy się po Sydney. Zaglądamy do starych uliczek do portu. Bardzo nam się tu podoba. Kupuję w sklepie z biżuterią  naszyjnik z opalem i zawieszkę wyłożoną masą perłową w kolorze zieleni. Jest cudna. W Sydney jest dużo  ludzi z Azji. Pracują w sklepach,  restauracjach. Widzimy kolejkę jednoszynową, która  na wąskich podpoach jeżdzi pomiędzy dzielnicami Sydney. Dzięki temu ppod podporami może odbywać się ruch pieszy. To też nie blokuje ruchu samochodowego.

Wieczorem wracamy do hotelu. Wypijamy winko z okazji udanej podróży. Jutro niestety ostatni dzień i powrót do Warszawy.
























1 października

Rano śniadanie, szybkie pakowanie. Ruszamy jeszcze do ogrodu chińskiego. To jest enklawa spokoju, harmonii. Piękne Bardzo nam się podobają liczne  oczka wodne z  roślinnością oraz  elementy skalne wkomponowane  w zieleń i wodę. . Niestety trzeba wracać. Zabieramy bagaże i ruszamy na lotnisko. Teraz  ponad 30 godzinna podróż przed nami.  Podróż bez większych przygód i 2 września w południe wylądowaliśmy w Warszawie

























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz